Jak często można przecierać oczy ze zdumienia? Jak często można się szczypać, sprawdzając, czy to jawa czy sen? W końcu ratuje nas przyzwyczajenie, stępiona wrażliwość, podwyższony próg reakcji. Opony wkopane wzdłuż ogrodowej ścieżki już nie dziwią, nawet gdy każda jest w innym kolorze. Potrzeba silniejszego bodźca i rzeczywistość nam go dostarcza – działkowcy są w stanie z kilku starych opon zrobić ślimaka, który ozdobi ich zielone królestwo. Swojski surrealizm bije kolejne rekordy. Plastikowe dinozaury u stóp wyciągu, miejska fontanna z namalowanym na szklanej tafli papieżem, po którym spływa woda, przy zakręcie wiejskiej drogi różowy barak z napisem Sex shop „Tabu”.
Czytam kolejne książki o szpetocie polskiej przestrzeni publicznej, o zaśmiecaniu krajobrazu i braku gustu rodaków. Filip Springer, Michał Olszewski, Andrzej Stasiuk piszą o tym, co pokazują na zdjęciach Agata Pankiewicz, Marcin Przybyłko czy Maciej Rawluk. Groteskowy kicz współczesnego krajobrazu, estetyczną tragedię kraju przydrożnych reklam i willasowych rezydencji. Opis może być podszyty przerażeniem lub ciekawością, czasami może nawet przekorną fascynacją, ale ujawniona w tekstach i fotoreportażach, potwierdzona obserwacją w terenie prawda jest okrutna – w Polsce jest brzydko.
Nie pomogły lekcje wychowania plastycznego w szkołach ani co rok wypuszczające w świat kilkudziesięciu magistrów sztuki akademie, nie pomogły telewizyjne programy poradnikowe ani czasopisma lifestylowe – Polak gustu nie ma, a wszelkie na ten temat uwagi kwituje zdaniem A mnie się podoba lub O gustach się nie dyskutuje. W wersji premium dla bardziej obytych – De gustibus… (dalej nikt nie pamięta). A jednak podyskutujemy o gustach, podyskutujemy, bo mnie się tak podoba.
Różne wyjaśnienia opisanego stanu rzeczy pojawiają się u znawców tematu. Winne są klimat deszczowy i monotonny krajobraz, bylejakość PRL-u lub – wręcz przeciwnie – bylejakość importowanej kultury amerykańskiej, zgubny wpływ telewizji i hipermarketowe gazetki reklamowe. Nie do końca mnie to przekonuje. Chodzę, patrzę, zastanawiam się – detektyw amator na tropie największej zagadki III RP.
O co chodzi człowiekowi, który łączy betonowy, prefabrykowany płot z gipsowymi odlewami jońskich kolumn? Który wsadzone w popękane donice badyle ozdabia sztucznymi kwiatami? Czy taki ktoś uprawia rodzaj estetycznego masochizmu? A może chce dokuczyć sąsiadom, którzy będą na to patrzeć, albo ukarać zamierza męczącego współmałżonka? Wydaje się, że w większości przypadków intencje są czyste i piękne – ludzie chcą ładniejszego otoczenia, chcą ozdobić ten świat i los swój poprawić. Tyle tylko, że im się nie udaje.
Kiedyś się udawało? Być może ulegam konserwatywnym złudzeniom, ale wydaje mi się, że kiedyś te proste gesty i codzienne praktyki miały w sobie więcej szlachetności, że ludowe świątki, kwiaty z bibuły czy malowane talerze miały swój styl. Drewniane chałupy z pobielonymi ścianami są ładniejsze od domów zaprojektowanych przez współczesnych architektów (w przypadku kościołów ta różnica dramatycznie się powiększa). Prosty grób z krzyżem z dwóch brzozowych gałęzi jest o niebo lepszy od tonących w powodzi sztucznych kwiatów pomników z lastryko, a drewniany płot nawet w stanie połowicznego rozkładu prezentuje się lepiej od płotu z betonowych elementów. Współczesnych przedmiotów nie uszlachetni nawet patyna, bo w większości wykonane są z plastiku – najtańszego, najtrwalszego i najbrzydszego materiału w historii.
Być może tu właśnie znajdziemy rozwiązanie. Taniość i dostępność materiałów zmieniły sytuację. Gospodarz dysponujący jedynie wapnem bielił ściany, bo nie miał innej możliwości. Gdyby miał dostęp do komputerowo mieszanych farb w tysiącu kolorach, zapewne wybrałby inaczej. Kiedyś na mur wokół posesji było stać jedynie właściciela pałacu – dziś prawie każdy może sobie pozwolić na betonowe ogrodzenie. No to sobie pozwala. Polne kwiaty w kapliczkach czy na grobach to nie był wybór estetyczny tylko ekonomiczny – gdy stać nas na trwałe kwiatki z plastiku, nikomu nie chce się bawić w zrywanie i zmienianie wody. Wszechobecne banery i reklamy? To tylko efekt taniego druku i dostępności programów graficznych. Tak, to właśnie chcę powiedzieć, to zbyt szybkie wzbogacenie zbyt dużej liczby ludzi spowodowało ten zalew brzydoty. Po prostu ludzi nie było kiedyś stać na te wszystkie brzydactwa, nie mieli sklepów, gdzie kupić można „absolutnie wszystko po 4 złote”. Dziś mają. A jednocześnie nadal nie stać ich na coś naprawdę porządnego.
Pół biedy gorsze od całej biedy. Pół biedy, gdy ktoś u siebie w domu zapełnia kryształami każdą wolną przestrzeń meblościanki albo w ogródku tworzy scenki rodzajowe z udziałem krasnali, Mikołajów, sarenek i kogucików. Cała bieda, gdy taki ktoś zostaje wójtem, burmistrzem, prezydentem miasta czy marszałkiem województwa i ma do dyspozycji naprawdę sporo pieniędzy, np. unijnych. Wtedy wykłada kostką całe centra miasteczek albo przy polnych drogach tworzy ścieżki rowerowe. Tramwajowe przystanki osiągają rozmiary kościołów, a ścieżki w parkach zaczynają przypominać przelotowe ulice. Inwestycje robione tylko po to, by dostać zwrot kosztów, przeróbki bez sensu, by remont nie był tylko remontem, ale adaptacją.
W krajach rozwijających się poprawa sytuacji społeczno-ekonomicznej skutkuje wzrostem zachorowań na choroby cywilizacyjne, pojawia się otyłość, cukrzyca – wcześniej prawie nieznane. Rozprzestrzeniająca się po naszych osiedlach epidemia pastelozy i banerolozy jest czymś w rodzaju estetycznej cukrzycy – również grozi zaburzeniami widzenia.