No i proszę – dwa tygodnie temu napisałem o poecie, który nie ma komórki, i od razu na ekrany wszedł „Paterson” Jima Jarmuscha. Główny bohater, podobnie jak opisywany przeze mnie poeta (nie ukrywam, że byłem jego pierwowzorem), żyje w mieście upadłych fabryk, mieszka w domku na przedmieściach i o stałej porze chodzi na spacery z sympatycznym, choć nieco dziwnym psem. Obaj bohaterowie na kolacje od swoich kobiet dostają zaskakujące potrawy, np. tartę z brokułami i serem pleśniowym albo grzanki z pastą z awokado i czosnku (bardzo dobre). No i obaj nie posiadają komórek. Właściwie większość dobrych poetów nigdy nie miała komórki: nie miała jej Safona ani nie miał Alkajos, Petrarki nikt nie widział z pudełkiem przy uchu, Baudelaire był i jest poza zasięgiem, Leśmian nigdy nie komórkowił w bezciszy przestworu. Najbliższy posiadania telefonu komórkowego był Norwid, którego wiersze to pisane na papierze SMS-y.
Sugestia, że Jarmusch nakręcił film o mnie, byłaby jednak przesadą. Paterson – jak samo nazwisko aktora wskazuje – jest kierowcą, a ja nie mam nawet prawa jazdy. Poza tym nie nazywam się Łódź, a pies nigdy nie zjadł mi zeszytu z wierszami. Jeśli was to tak interesuje, to pies zjadł mi drugi tom „Braci Karamazow” (spotkała go za tę zbrodnię sroga kara) i „Wyznania” św. Augustyna, po których przez cały dzień udawał aniołka. Ale zeszytu z wierszami nie ruszył – Paterson z miasta Paterson to jednak kto inny. A przecież czuję z nim pewną więź. Obaj lubimy powtórzenia.
Bohater Jarmuscha codziennie budzi się o tej samej porze, zakłada zegarek i całuje śpiącą obok ukochaną. Co ciekawe: ona zawsze śpi nago, a on w podkoszulce i bokserkach. Biała podkoszulka jest ostatnią rzeczą w ich wspólnym gospodarstwie, której Laura – ogarnięta obsesją charakterystyczną dla fanów zespołu Republika – nie pomalowała jeszcze w biało-czarne wzory. Paterson nie rozstaje się więc z podkoszulką, śpiąc w niej przez wszystkie poranki filmu. Następnie idzie do pracy zawsze tą samą trasą, by przez osiem godzin jeździć zawsze tą samą trasą – miejską linią autobusową numer 23. Wieczorem spacer z psem zawsze do tego samego baru i piwo – zgaduję, że barman nie musi pytać, jakie podać. W prawie wszystkich omówieniach filmu w tym momencie pojawia się zdanie, że bohater wiedzie zwyczajne, monotonne życie i że niby pozory mylą, bo tak naprawdę jest poetą.
Moim zdaniem takie myślenie oparte jest na błędnym założeniu, że pisaniu poezji sprzyja życie barwne i urozmaicone, że ktoś kierujący w pracy helikopterem latającym nad wulkanami miałby więcej inspiracji do pisania wierszy niż kierujący autobusem kręcącym się po zaniedbanych dzielnicach, że poeci są ekscentrykami chodzącymi na spacer raczej z bobrem czy łasiczką niż z koślawym psem. Jest wręcz przeciwnie – pewna monotonia życia, a nawet – zaryzykuję – pewna jego bylejakość sprzyjają skupieniu na szczególe, pogłębieniu obserwacji, obracaniu w głowie zasłyszanych słów. Kolorowe życie celebryty dostarcza zbyt dużej liczby bodźców (tak mi się przynajmniej wydaje), ekscentryczne dziwactwa raczej zastępują niż wywołują twórczość. Widać to dobrze na przykładzie Laury.
Poezja nie jest synonimem nierzeczywistego, nie jest przeciwieństwem codzienności. Poeta odnajduje (albo tak mu się tylko wydaje) ten tajemniczy piąty czy szósty wymiar, o których mówi się w cytowanym w filmie wierszu Rona Padgetta. Ale nie może zapomnieć o pierwszych trzech wymiarach. Musi łapać równowagę między realnością a niezwykłością, tak jak robi to Jarmusch, poeta obrazu. Wydaje się, że jego kamera wyposażona jest w dodatkowe pokrętło – ustawianie balansu między realnością a umownością wykreowanego świata. Artysta tylko modyfikuje proporcje kolorów w obrazie rzeczywistości.
Na zdjęciu – według autora jednej z recenzji – śpiąca w łóżku para pokazana z lotu ptaka.