Znów skończył się karnawał, a ja nie pojechałem do Rio ani do Wenecji. Nie pojechałem nawet do Rygi, jak każe nasza tradycja ostatkowa. Zero fantazji. Nagie brazylijskie tancerki widziałem tylko w telewizji, ale z racji różnicy czasu i pewnego – mimo wszystko – opóźnienia mediów pokazali je już w Popielec, co tworzyło w dzienniku groteskową zbitkę obrazów. Tancerki i kościoły, Brazylia i Polska. Od razu przypomniał mi się gol Grzegorza Laty i nasze wspaniałe zwycięstwo. Wcześniej poszedłem sobie posypać głowę popiołem i stałem zaskoczony w długiej kolejce do pokutnego obrzędu. Jakbyśmy żyli w epoce post-popielizmu i pół osiedla chciało sobie przypomnieć, że w proch się obróci.
Po co celebrować karnawał, skoro karnawał konsumpcji i rozrywki trwa przez cały rok? Co innego post – zasłodzeni na śmierć potrzebujemy gorzkich smaków. Żali, a nie żeli, a tym bardziej nie żelków. Popiołu, a nie żaru rozpalonych ciał. Co prawda niektórzy twierdzą, że smog posypuje nam głowy popiołem przez całą zimę, ale nie mówi przy tym o nawracaniu. Dwie są bowiem popielcowe formuły: ta o prochu i ta o nawracaniu. Odkąd księża mają wybór, coraz trudniej usłyszeć o obracaniu się w proch. Większość kapłanów stawia na pedagogikę pozytywną.
Nie powiem, że tęsknię do groźnych kazań i piekielnych wizji. Pedagogiki strachu najadłem się do syta w przedszkolu. Nasza groźna pani nie pozwalała odejść od stoliczka, dopóki nie zjadło się ogromnej pajdy chleba z wędzona rybą. Nie cierpiałem wtedy wędzonej ryby (dziś bardzo ją lubię), więc stosowałem chytry zabieg ukrywania rybno-chlebnej kuli między dziąsłem a policzkiem. Wypluwałem ją dopiero w domu. Byłem więc jakąś przekorną odwrotnością pelikana – w naszej rodzinie to młode przynosiło do gniazda pokarm w dziobie. Tyle że nie karmiło nim rodziców.
Drugą obsesją naszej pani były marchewki i pietruszki. Kazała nam je robić z masy papierowej i malować farbami. Potem każdy odkładał swe dzieło do przegródki w regale. Wyobraźcie sobie instalację wystawianą w naszej przedszkolnej galerii: czterdzieści marchewek i czterdzieści pietruszek w narodowych barwach, symetrycznie rozmieszczonych w drewnianych skrzyneczkach. W pewnym sensie urocze. Na koniec roku można było zabrać swoje warzywa do domu, co stawiało rodziców w kłopotliwej sytuacji. Bo jak tu, widząc dwa zakurzone, papierowe gluty i krzywego ludzika z kasztanów, odpowiedzieć na pytanie: ładne?
Był jeszcze groch zaszyty w woreczkach. Służył do ćwiczeń przeciw platfusowi, a w wyjątkowych przypadkach także do klęczenia na nim w kącie w ramach kary. Takie woreczki można dziś kupić przez Internet – 18,90 za zestaw. Chyba sobie zamówię. Ryba, marchewka, pietruszka i groch – moja wspomnieniowa dieta na Wielki Post. Bezmięsna, zdrowa i zbalansowana – jak zapasy postu z karnawałem.