Narzekać na hipermarkety to banał – wszyscy wiemy, że brzydkie, że bez charakteru, że mamią tandetą i mirażem lepszego życia. Że czas kradną, choć niby oszczędzają, że zabierają niedziele, chcąc miejsce należne świątyniom w naszym życiu zająć. Wszyscy znamy ich triki z rozkładaniem towaru na półkach, rozpylaniem zapachów sprzyjających zakupom i graniem kolęd od 3 listopada. Ale czy narzekanie coś zmieni? Zostaliśmy skazani na długie lata w handlowych galerach, stało się. Jesteśmy w sytuacji żyjącej w kulturze aranżowanych małżeństw młodej dziewczyny, której rodzice wyswatali podstarzałego sklepikarza z sąsiedniej wsi. Miał być znakomitą partią, a jest łysawy i trochę pierdołowaty. Ale to dobry człowiek. Więc może lepiej pokochać? Zwłaszcza, że na niektórych robi wrażenie. Sąsiednia wieś nazywa się Niemcy albo Francja, a sklepikarz ma na imię Aldi. A może Carrefour?
Najłatwiej docenić handlowe galerie za możliwość obserwacji ludzi. Te pracujące 24 godziny na dobę dają szansę na spotkanie z naprawdę ciekawymi typami. Bo kto robi zakupy o 2 w nocy? I wcale nie kupuje alkoholu, co jeszcze można by zrozumieć, ale normalnie – serek, jogurt, chleb tostowy, jakaś herbata, pakowana próżniowo wędlina, mydło. Wrócił z dalekiej podróży do mieszkania z pustą lodówką czy może pracuje całe dnie i nie ma czasu kupować jak ludzie? A może to wolontariusz pomagający staruszkom – pracuje dla organizacji pozarządowej, która rano dostarczy produkty swoim podopiecznym. Scenariusze można mnożyć w nieskończoność, podobnie jak warianty tras między regałami. Ale i w dzień jest ciekawie: na ruchomych schodach bawią się dzieciaki, w sieciowych fast foodach młodzież powoli przeżuwa nudę popołudnia, pani wpadła tylko do apteki, ale skusiła ją promocja i teraz przymierza przecenione ubrania. Facet przegląda pisma w prasowym saloniku, trochę dla zabicia czasu – nudzi się, czekając na żonę. Mnogość typów, mniej lub bardziej ciekawe warianty ludzkiego losu, darmowa telewizja śniadaniowo- obiadowo-kolacjowa.
Takie gapienie się to pożywka dla naśladowców Stasiukowych opisów Polski B lub autorów antropologicznych esejów z nurtu refleksji nad miastem. Nie-miejsce tu na ich analizę, nie mówiąc o psychoanalizie. Hipermarket jako magazyn znaków, jako gigantyczny symbol ustawiony na semantycznym polu na przedmieściach. Bo centra handlowe najczęściej powstają na wylocie – jakby ich planowanie było zabawą w grę słów. Centrum budowane na peryferiach, centrum, które może być w każdym miejscu. Świat handlu jako nieskończona kula, której środek jest wszędzie, a powierzchnia nigdzie. Dom człowieka bez właściwości, dowód naszej anonimowej tożsamości. Taką ucieczkę w anonimowość też można polubić – przynajmniej na chwilę. Może stąd fascynacja galeriami handlowymi w mniejszych miejscowościach? Otwarcie takiej galerii to jak powtórne nadanie praw miejskich, przyjęcie mieszkańców w szeregi zglobalizowanej (po)nowoczesności.
W gruncie rzeczy to stara struktura – hala główna niczym płyta rynku, otoczona alejkami kramów, zabytkowy pasaż handlowy w nowym wydaniu, pod blaszanym dachem. Dawno znana przyjemność spaceru wokół rynku i oglądania rozłożonego towaru. Tyle że deszcz na głowę nie pada, co w naszym klimacie robi sporą różnicę. No i jest gdzie zaparkować, a na rynkach wszędzie zakazy.
Ja centra handlowe lubię odwiedzać w nocy, gdy parkingi puste, a sfora wózków śpi zamknięta w kojcu. Rano dziedzic je wypuści, by mogły pomagać w polowaniu. Będą naganiać zwierzynę wprost na regały z karmą, będą popiskiwać niecierpliwie na zakrętach, będą warować pod kasą. Dobry wózek, masz dwa złote, trzymaj w pysku, ale nie połykaj! Późnym wieczorem hipermarket traci swoje hiper-, staje się normalnym zamkniętym sklepem, przerośniętą budką, pod którą nie wiadomo po co podjeżdżają autobusy. Na wietrze łopoczą reklamowe flagi, palą się citylighty. Wtedy prawie go kocham.
* * *
Tytuł felietonu wziąłem od Natalii Fiedorczuk, z którą spotkam się 27 kwietnia – oczywiście w centrum. W centrum sportu i rekreacji Stacja Nowa Gdynia. Porozmawiamy o książce Jak pokochać centra handlowe.