Czerwona kierownica z dużym, żółtym przyciskiem klaksonu i rączką zmiany biegów o czerwonej gałce – wszystko osadzone na plastikowej rurce, którą wtykało się w zieloną podstawkę przytrzymywaną stopami. Do tego stołeczek i jazda, jedziemy, warkot silnika we własnym zakresie – bruuuu, podobnie odgłosy hamowania. Taką zabawkę dostałem chyba w drugiej klasie i jeździłem sobie po mieście oczami wyobraźni. Bardzo szybko wpadłem na pomysł, że jeździć będę autobusem – do dźwięków silnika i hamowania doszedł jeszcze odgłos otwierania i zamykania drzwi, pssss. Od tego momentu jeździłem, wodząc palcem po planie miasta – w ten sposób pokonywałem trasy kolejnych linii.
Ale i ta zabawa kiedyś musiała się znudzić. Kolejną modyfikacją było więc zaprojektowanie własnych tras. Kupiłem największy brystol w całej papierni, pokratkowałem go według wzoru znanego z gry w okręty i przeniosłem starannie układ kilkudziesięciu najważniejszych ulic. A potem mogłem już puścić wodze fantazji i projektować fantastyczne trasy nowych linii autobusowych. Nie zdziwicie się chyba, gdy wyznam, że pierwsza biegła z naszego osiedla do miejsca pracy ojca, a potem prosto do domu dziadków. Druga zahaczała o miejsce pracy mamy, by zakończyć swój bieg koło lunaparku. Tak mi się to jakoś przypomniało w związku z łódzką rewolucją komunikacyjną.
Właśnie, nie wiedzieć czemu decydenci od komunikacji uwielbiają słowo „rewolucja”, tak jakby wydarzenia znane z historii nie skompromitowały dostatecznie rewolucyjnej idei. Nie będę tu przytaczał banałów o pożeraniu własnych dzieci – gdyby rewolucja komunikacyjna pożarła własne nowo narodzone linie, dostałaby niestrawności i musiała puścić sobie parę busików, psujących powietrze na osiedlowych alejkach. Powiem wprost: ludzie nie lubią gwałtownych zmian. Gdy jest ich za dużo, po prostu nie nadążają i odrzucają całość procesu. W efekcie nawet pożyteczne innowacje są z góry skazane na porażkę – niech będzie tak, jak było, niech wróci to, co znamy i rozumiemy. Miasto jest organiczną strukturą, którą każdy mieszkaniec musi sobie jakoś uporządkować. Trasy autobusów i tramwajów odgrywają w tym porządkowaniu ważną rolę. Gdy jednego dnia wszystko się zmienia, ludzie przestają się dobrze bawić. Czy dobrze bawią się autorzy nowych koncepcji? Czy mają w gabinetach duże kartony i pojemniki pełne kolorowych flamastrów? A może są zmęczeni i przepracowani, rozgoryczeni z niedocenienia?
Od kilku dni jeździmy w Łodzi po nowemu. Spokojnie, nie będę tu wymieniał źle poprowadzonych tras ani postulował przywrócenia wycofanych linii. Czytelników z innych miast (a wiem, że są tacy) mogłoby to szybko znudzić. Napiszę tylko o ciekawym zjawisku zabobonnego strachu przed przekroczeniem liczby 100 w numeracji tras. Łódź to całkiem spore miasto, więc autobusowych linii trochę w nim powstało – mają numery od 50 do 99. Ale tak naprawdę linii jest więcej i numeracja się komplikuje. Mamy więc 53A, 53B, 53C, 53D, 53E, 60A, 60B, 60C, 60D itd. Prawdę mówiąc, już wprowadzenie linii 50 było odstępstwem od systemu, gdyż dawniej liczenie zaczynało się od 51. Czy to ta sama obawa, która kazała drżeć przed zmianą daty w roku 2000? Czy naprawdę magia trzeciej cyfry paraliżuje komunikacyjnych rewolucjonistów? Zmieniają trasy i numery, organizują ludziom całkiem inne drogi powrotu do domu, a boją się trzycyfrowych liczb? Nie muszę chyba dodawać, że wywołuje to sporo wesołego zamieszania wśród pasażerów. Zwłaszcza, że A jedzie do N., B jedzie do B., C zawiezie nas do S., D do K., a E na Zjazdową. Odjazd.
Jeżeli nie męczy was jeszcze choroba lokomocyjna, zapraszam na przejażdżkę linią 58 w wariancie A, B lub C. To bardzo ciekawy autobus, którego trasa wiedzie teraz przez tereny szpitalnego molocha przy ulicy Czechosłowackiej. Miejski autobus podjeżdża do szlabanu, kierowca ma kartę do parkomatu, wychyla się przez okienko, przykłada kartę do czytnika i wjeżdżamy na teren szpitala. Potem są dwa przystanki przy odpowiednich klinikach i drugi szlaban. Być może nie jest to nawet głupi pomysł: chorzy na badania, rodziny w odwiedziny, pracownicy szpitala po wieczornej zmianie – wszyscy mają bliżej, a więc łatwiej. W rewolucyjnym zapale idźmy więc dalej – niech autobusy jeżdżą po terenach zakładów pracy, po cmentarnych alejach, po ogródkach działkowych. W końcu – czemu nie – niech przejadą przez podwórka domków jednorodzinnych naszych babć i ciotek. W ten sposób ominą korki. Niech pojawiają się na stadionach i zatrzymują się obok ławki rezerwowych drużyny przyjezdnej, niech tramwaje wjeżdżają na pierwsze piętro urzędów skarbowych, by łatwiej było płacić podatki, niech krążą po centrach handlowych i po galeriach sztuki.
Trochę się za bardzo rozpędziłem, więc wracam na ziemię. Zaprojektuję sobie swoją idealną trasę, a potem weźmiemy z żoną nasz prawdziwy samochód i będziemy jeździć od przystanku do przystanku. Mamy już nawet numer – LDZ 58. Honorujemy migawki.