Przeczytałem fantastyczną książkę, której autor nazywa się tak samo jak słynny poeta przed zmianą nazwiska. Bolesław Lesman, który pozostał przy twardym s, nie pisał wierszy. Zajął się pracą dla prawdziwych twardzieli, czyli – jak byśmy to dziś nazwali – dziennikarstwem śledczym. Przez wiele lat zbierał materiały do książki o łódzkim przemysłowcu Oskarze Konie, którego nienawidził i podziwiał jednocześnie. Mimo to potrafił go obiektywnie opisać. Recepta na miliony to książka pod wieloma względami doskonała, doskonale dobrany ma też tytuł. Któż nie chciałby poznać recepty na miliony? Któż nie chciałby dostać takiej recepty od swojego lekarza?
Dla żartu weźmy ten tytuł dosłownie, do serca go sobie weźmy i wbijmy do głowy. Ale najpierw zobaczmy go w lustrze inwersji. Miliony na receptę – wyobraźmy sobie, że idziemy do lekarza ze skargą na nagłe obniżenie nastroju. Pan doktor zagląda nam tu i tam, słucha, co nam w duszy gra, i oznajmia autorytatywnie: diagnoza jest prosta. Potrzeba panu dwóch-trzech milionów w gotówce, od razu postawią pana na nogi. Zaraz wypiszę receptę.
Z receptą na miliony udajemy się do apteki, gdzie pani magister wręcza nam skórzaną walizkę pełną banknotów. Jest tylko jeden kłopot – lekarstwo jest drogie. Walizka z milionami kosztuje miliony, więc mało kogo stać na zrealizowanie recepty. Nasze lekarstwo musiałoby być refundowane przez NFZ, co przy większej liczbie chorych niechybnie doprowadziłoby do bankructwa tej instytucji. Charytatywne zbiórki? Nawet Jurek Owsiak i jego orkiestra daliby radę zebrać środki jedynie dla kilkudziesięciu pacjentów rocznie. A potrzeby są dużo większe. Na aforsozę (chroniczny niedobór pieniędzy) cierpi coraz więcej coraz młodszych ludzi – to już prawdziwa epidemia tej cywilizacyjnej choroby, którą bardzo łatwo się zarazić. Do 2020 zapadnie na nią więcej Polaków niż w sumie na otyłość i anoreksję.
Bystrzejszy od autora czytelnik zapewne zauważy, że słowo „recepta” może u Lesmana znaczyć tyle, co „przepis, instrukcja”. Przepis na zdobycie fortuny, instrukcja postępowania, które nas do milionów doprowadzi. Niewiele to zmienia. Załóżmy, że podana w książce recepta będzie czytelna. Powiedzmy, że przepis będzie skuteczny i da się go nawet zastosować w dzisiejszych realiach. Co wtedy? Wszyscy, którzy potrafią czytać, zostaną milionerami. Ceny wzrosną, inflacja szybko zeżre cały ten zysk i świeżo upieczeni bogacze zostaną z figą. A raczej z figami, bo będzie ich dużo. Miliony milionerów i milionerek w skąpych figach. Wszyscy będziemy gołodupcami.
A gdyby nawet jakimś cudem wszystko nadal działało, gdyby bogactwo płynęło do nas mlekiem, miodem i elektroniką, to jaka przyjemność być milionerem wśród samych milionerów? To jak być grubą rybą w sklepie rybnym, lokalną pięknością na wyborach Miss Universe. Gdyby nie było drobnych kupców na granicy bankructwa, Oskar Kon nie wiedziałby, ile tak naprawdę ma milionów. Gdyby wszyscy mieli miliony, trzeba by pisać receptę na miliardy. Potem na biliony, biliardy… A potem trzeba by zrobić wymianę pieniędzy. I refundację marzeń.