Do takich spotkań nie dochodzi często. Ludzie z odmiennych środowisk, z innych światów, ludzie z różnych klas – z klasą i bez klasy – rzadko się odwiedzają w czasach, gdy nawet przyjaciół zaprasza się do restauracji. Co najwyżej ankieter robiący socjologiczne wywiady, ubezpieczeniowy agent sprzedający polisy, ksiądz chodzący po kolędzie zaproszony przez przekornych ateistów, rodzice pana młodego w przypadku szykującego się mezaliansu – oni mają szansę. Ale my? Kiedy ostatnio byliście u kogoś o innych poglądach, nawykach, stylu życia? Byliście na tyle długo, by załatwić sprawę, ale i porozmawiać o życiu, sztuce, rodzinie. O ambicjach i rozczarowaniach. Powiedzmy przez 90 minut – standardowy mecz plus doliczony czas gry na brawa. Do takich spotkań dochodzi bowiem na tyle rzadko, że mogą stać się tematem sztuk teatralnych. Takie spotkania najczęściej dochodzą do skutku właśnie w wyobraźni dramaturgów.
Stephen Sachs przedstawił taką sytuację w sztuce Bakersfield Mist, która w polskim tłumaczeniu zyskała tytuł Arcydzieło na śmietniku. W Teatrze Powszechnym wystawiła ją Justyna Celeda, obsadzając w rolach lekko zapijaczonej eksbarmanki Maude Gutman i słynnego krytyka sztuki Lionela Percy’ego – odpowiednio Milenę Lisiecką i Jakuba Kotyńskiego. Pisząc „odpowiednio”, miałem na myśli, że Lisiecka gra Maud, a Kotyński Lionela, ale można to też zrozumieć jako pochwałę obsadowych wyborów. Aktorzy pasują do granych przez siebie postaci, choć są sporo młodsi od pierwowzorów. Jakich, kurwa, pierwowzorów? – spytałaby Maud. Zechciałby pan wyjaśnić znaczenie użytego przed chwilą terminu – poprosiłby Lionel.
Podobna historia zdarzyła się naprawdę. W 1992 roku w Kalifornii emerytowana kierowca wielkiej ciężarówki kupiła w sklepie ze starzyzną obraz. Miał to być jajcarski prezent dla koleżanki – taki żarcik, bo obraz wydawał się pani bohomazem. Jeszcze niżej oceniła go obdarowana i dzieło zamiast na wystawie znalazło się wkrótce na wystawce – leżało na kupie niepotrzebnych rzeczy wystawianych na ulicę. Każdy mógł je odkupić za grosze. Traf chciał, że przechodził tam nauczyciel plastyki, który zasugerował, że obraz może być dziełem… Jacksona Pollocka, amerykańskiego abstrakcjonisty, twórcy action painting. Wtedy kosztowałby nie 5 dolarów, ale 50 milionów dolarów. Ciąg dalszy to historia niekończących się ekspertyz i dochodzeń. Większość fachowców nie wierzy w autentyczność płótna, choć są też dowody przemawiające za tym niesamowitym rozwiązaniem (np. odciski palca identyczne ze śladami na innym obrazie Pollocka). Ostatecznej oceny miał dokonać były dyrektor Metropolitan Museum of Art. I dokonał, choć – inaczej niż w sztuce – wcale nie przybył do mieszkania przypadkowej właścicielki obrazu, której proponowano nawet 9 milionów dolarów za niepotwierdzony oryginał. Nie przyjęła.
Maude jest uparta, zacięta w sobie. Dużo pokrzykuje, przeklina, popija (Milena Lisiecka chrypi jak stara bluesmanka). Swoje wie. W gruncie rzeczy nie podoba jej się ten obraz, ale nie chce też wziąć oferowanych przez kupca pieniędzy. Chce prawdy? Nie sądzę – chce swojej prawdy. A przede wszystkim nie chce dać się wydymać, bo wiele razy jej się w życiu nie udawało i teraz postanawia być twarda. Lionel ma poczucie wyższości – czerpie je z nienagannie skrojonego garnituru, samochodu z kierowcą, ze swej eksperckiej pozycji. Ale nie jest snobem, on sztukę autentycznie kocha. Wspaniale, z pasją o niej opowiada – Jakub Kotyński świetnie odgrywa szał twórczy Pollocka, erotyczne wręcz przeżycia malarza. A jednocześnie wierzy w swoje pieczątki, wierzy w swoją wersję prawdy (Jakub Kotyński nadużywa gestu kierowania w stronę rozmówcy wskazującego palca), choć zna obłudne mechanizmy rynku sztuki. Oboje chcą potwierdzić swoje wyobrażenia o sobie, chcą wygrać w tym pojedynku, przegadać (przekonać) drugą stronę.
I jest sztuka, o której wiele się tu mówi. Zabawny jest moment, gdy Lionel wskazuje Maude proste, równe linie na obrazie. To chyba dobrze, że są równo namalowane? Nie, to właśnie źle, prawdziwy Pollock namalowałby je krzywo. W jego obrazach było zagrożenie, dreszcz emocji. Czym jest sztuka? Umiejętnością równego (ładnego?) malowania czy zdolnością wywoływania metafizycznego dreszczu? Dreszczu autentycznego czy wmówionego? I tu oba wątki sztuki się łączą – zarówno w sztuce, jak i w życiu chodzi o autentyczność. Także autentyczność relacji, o formy, które trzeba wypełnić zgodną z nimi treścią, o spontaniczność gestu, w którym jest prawda.
I jest jeszcze ów nauczyciel plastyki, postać, która nie pojawia się na scenie. Ani ekspert, ani profan – klasa średnia w hierarchii odbiorców sztuki. To dzięki niemu te dwa światy się spotykają, on potrafi przekazywać informacje między nimi. Myślę, że ktoś taki będzie odbiorcą tego przedstawienia – nie dyrektor Muzeum Sztuki i nie emerytowana barmanka (czy barmanki przechodzą na emeryturę), ale nasza poczciwa klasa średnia, która na kanapie Maude usiadłaby pomiędzy nią i Lionelem, potakując co lepszym kwestiom padającym z obu stron. Oczyma wyobraźni widzę, jak wracają z teatru i przed snem zastanawiają się: Gdybyś miał dużo forsy, dałbyś 50 milionów dolarów za obraz? A ty byś wzięła te dwa miliony?
Arcydzieło arcydziełem dramatu nie jest. Jest bardzo solidnie napisaną sztuką środka. Złotego środka między sztuką wysoką i popularną, między rozrywką i refleksją, garażową wyprzedażą a elitarną aukcją. Dzięki mądrym decyzjom reżyserskim, więcej niż przyzwoitemu aktorstwu i leciutko ironicznej scenografii inscenizacja ten środek skali przekracza, wskazówka oceny wychyla się w stronę owacji. Twórcy nie narzucają nam się ze swoim ego (a przecież tak łatwo byłoby na przykład ożywić obraz multimedialnymi projekcjami, dopisać do tekstu coś z Lacana czy Baudrillarda albo rozebrać aktorów i kazać im tarzać się w farbie), nie udają Pollocka, nie próbują tworzyć manifestu. Pokazują dwoje zmęczonych życiem ludzi, przeglądających się w lustrze sztuki. Przystawiam im pieczątkę „akceptacja”.
Zdjęcie autorstwa Kasi Chmury – materiały teatru.