Z okazji Dnia Dziecka wracam do podstawówki i liceum. Myślami. Do gimnazjum nie wracam, bo do gimnazjum nie chodziłem. Chodziły za to moje dzieci, ale nie będą chodzić wnuki – co z prawnukami? Być może co drugie pokolenie będzie wracać do jednego z dwóch systemów, zgodnie z rytmem zmian w politycznych sympatiach. Kosmopolici będą lansować model francuski, Sarmaci – zapamiętany z dzieciństwa. Potomków w linii męskiej będzie można nazywać na przemian: Gimnazjan i Liceusz. W każdym razie radzę zachować tabliczki z nazwami likwidowanych gimnazjów, mogą się jeszcze przydać. Podobno na tym polega demokracja.
Do gimnazjum jednak chodziłem – na wywiadówki, jako ojciec (do liceum chodziłem na wywiadówki także jako nauczyciel). Niewiele z tych wywiadówek pamiętam: wpłacanie jakichś składek na malowanie sali, przeciągający się do późnych godzin nocnych wybór trójki klasowej (jakoś nikt nie miał ochoty), urządzane w myślach wybory Miss Wywiadówki. Prawdę mówiąc największym wyzwaniem było dla mnie znalezienie odpowiedniej sali, gdyż nigdy nie mogłem zapamiętać, czy moje dzieci chodzą do klasy A, B, C, D czy E. Gdy w końcu się nauczyłem, gimnazjum się skończyło.
Trzy lata to zdecydowanie za mało, by się do czegoś przyzwyczaić. Ale nie to było główną wadą gimnazjów – jeszcze gorzej, że samo zbyt krótkie, dodatkowo skracało jeszcze liceum, praktycznie do dwóch i pół roku. Gdy ze zdawkowych opowieści syna zacząłem wyławiać jakieś powtarzające się imię kolegi czy koleżanki, okazało się, że syn jest już na studiach i opowiada o którymś z młodych asystentów profesora. Studniówka, owszem była, ale do dziś nie wiem, czy sto dni liczyło się od początku, czy do końca nauki. Biedni nauczyciele próbowali realizować jakiś program, ale przypominało to znane z kolonijnych wyjazdów upychanie całej garderoby w nocnej szafce przy łóżku. Tygodniowe zwolnienie chorowitej historyczki skutkowało wypadnięciem z kursu całych stuleci, a wiecznie spieszący się polonista z całej twórczości Reymonta zdołał omówić tylko jednego chłopa.
Wydaje się więc, że powinienem być zwolennikiem wprowadzanej właśnie kontrrewolucyjnej reformy oświaty. A jednak nie do końca… nie do końca tego tekstu tak będzie, wkrótce nastąpi odwrócenie medalu na drugą stronę. Bo choć z jednej strony: 1) nauka w liceum trwa zbyt krótko, 2) przenoszenie po szóstej klasie będącej w najtrudniejszym wychowawczo wieku młodzieży w nowe środowisko wydaje się błędem, 3) z małych miejscowości do gimnazjów trzeba dojeżdżać – podstawówki mogłyby być na miejscu, 4) nie wiadomo, czego uczyć w gimnazjum, a czego w liceum, to jednak: 1) warto przypomnieć argument sprzed lat – w ośmioklasowych podstawówkach małe dzieci spotkają się z przerośniętymi ósmoklasistami, 2) gimnazja radzą sobie coraz lepiej, wypracowały jakieś plany nauczania, stworzyły zespoły pedagogów, 3) każda zmiana grozi chaosem, przynajmniej na początku, 4) każda zmiana wymaga nakładów, adaptacji sal i budynków.
Przyrodzona konserwatystom ostrożność podpowiada mi spokojniejszą, bardziej ostrożną wersję zmian. Właściwym kompromisem byłby moim zdaniem system: 4 + 4 + 4 (podstawówka, gimnazjum, liceum). Miałby on same zalety: dłuższe liceum, przejście na wyższy poziom w mniej stresującym wieku, możliwość istnienia małych, wiejskich szkółek dla najmłodszych, zachowanie obecnej struktury budynków, zatrudnienia itp. A poza tym byłby właśnie kompromisem, budowałby jakieś porozumienie wokół oświaty, równoważył odmienne racje. Sytego wilka i całej owcy, no może trzech czwartych…
Trudno uwierzyć, ale mogłoby być i tak: wrzucam tę propozycję na Facebooka, zyskując setki polubień, a także liczne udostępnienia. Tekst dociera do minister Zalewskiej, Sławomira Broniarza, liderów opozycji. Wszyscy mówią: coś w tym jest, chłop ma rację, zróbmy właśnie tak. I robią, bez protestów, z okazji Dnia Dziecka.
Foto: praca Alii Üstek z wystawy w galerii Nowa Gdynia.