Czytam antologię polskiego reportażu 100/XX pod redakcją Mariusza Szczygła. Intrygująca lektura. W tomie pierwszym znalazłem na przykład opowieść Marii Rodziewiczówny o lecie 1915 roku na Polesiu. Rosjanie wycofują się w sierpniu pod naporem armii niemieckiej. Wraz z chaotycznym odwrotem wojska na wschód uciekają gnani paniką chłopi. „Tłuszcza żołnierska i chłopska” – jak ich określa Rodziewiczówna – przewala się przez jej majątek położony między Brześciem a Pińskiem. Rabują sad, bezmyślnie łamią drzewa, niszczą pasiekę, zjadając miód razem z woskiem. Ale w majątku jest też gorzelnia i magazyn spirytusu, którego z polecenia dowódcy pilnuje dwóch żołnierzy. Tłum szturmuje, słychać strzały, spirytus wylewa się do rowu. Mimo gróźb ludzie rzucają się chłeptać i czerpać wiadrami. By temu zapobiec, spirytus zaczęto zarzucać gnojem i ludzkimi ekskrementami – bezskutecznie – jeszcze był pożądany i smaczny. Kto nie docisnął się, by pić, ten przesiąkniętą płynem ziemię ssał i połykał. Rodziewiczówna pisze, że to był obraz ciekawy jako studium ludzkości z XX wieku. Na szczęście my już żyjemy w wieku XXI.
Nie, żebym był wojującym abstynentem, ale ssanie ziemi przesiąkniętej spirytusem zmieszanym z gnojowicą to jednak przesada. Chciałoby się powiedzieć gruba, ale akurat biedni chłopi i kozacy byli raczej chudzi. Wszyscy się jednak zgodzimy, że bohaterowie reportażu z kulturą picia nie mieli wiele wspólnego. Oczywiście standardy są różne – zbiór zachowań i zwyczajów jest bogaty jak oferta alkoholi w polskich sklepach. Jedni z namaszczeniem smakują specjały z najlepszych winnic świata, rozwodząc się nad bukietem, złożonością smaków i długim finiszem. Inni finiszują szybko, zaraz po wyjściu z bloków, po czym leżą wyczerpani codziennymi zmaganiami. Gdzieś pomiędzy skrajnościami trzeba postawić grubą kreskę, wyznaczając granicę. Co pić i kiedy? Z kim, ile i w jaki sposób? Pytania stają się palące w ostatni dzień sierpnia, gdy kończy się miesiąc trzeźwości i zły duch podpowiada mi, by szybko nadrobić zaległości.
Bez przesady – coś tam pierwszego września wypiję (być może za naszych piłkarzy albo za nowy rok szkolny i przyszłość polskiej szkoły), ale na pewno nie całe zgromadzone przez miesiąc zapasy. Nie po to przez miesiąc pościłem i czyściłem organizm, by wszystko w jeden dzień zaprzepaścić. A po co tę wydumaną wstrzemięźliwość zachowywałeś i to w największe upały, gdy wszyscy marzą o zimnym piwie? – ktoś może zapytać. Taki już mam zwyczaj, że swoją (niezbyt) silną wolę na różne próby sobie wystawiam. Inaczej mówiąc – próbuję sobie udowodnić, że jak będę chciał, to nie będę chciał. Miesiąc bez alkoholu – dacie radę? A bez papierosa, bez telewizora? Bez telefonu? Bez… każdemu grożą jakieś małe lub większe uzależnienia.
Gdy dzieci były mniejsze, po bezalkoholowym sierpniu robiłem w domu beztelewizyjny wrzesień. Pierwszego września na lekkiej bani wynosiłem odbiornik do komórki, co miało zapewnić dzieciom udany start w nowy rok szkolny. Efekt nie był porywający, bo we wrześniu w szkołach dużo lekcji organizacyjnych, a pierwsze klasówki wypadały w październiku, akurat gdy wyposzczone dzieci musiały nadrabiać braki w wiedzy dotyczącej seriali, by jakoś przetrwać w środowisku rówieśniczym. Za to gdy we wrześniu był jakiś bardzo ciekawy mecz, zarządzałem wizytę u dziadka, by pielęgnować więzi rodzinne. Zasada była więc trochę naginana, co można uznać za zgniły kompromis albo za dowód elastyczności poglądów. W kwestii alkoholu jestem jednak niewzruszony – do północy ani kropli. Raczej poczytam sobie antologię Szczygła.
Kultura to narzucanie sobie ograniczeń – prostych lub bardziej wyrafinowanych, kultura to forma. Bądźmy w formie, to nam wyjdzie na zdrowie.