Byłem na pokazie awangardowej mody – nie wiem, czy męskiej, czy damskiej. Na pewno nie nijakiej. Obecnie na wybiegach króluje styl łączący postindustrialne multi-kulti z kampową fascynacją oldschoolowymi dresami. Wszystko łączy się ze wszystkim i niby wszystko pasuje. Po powrocie do domu postanawiam zaszokować żonę i jej cztery koleżanki z pracy, które akurat u nas popijają piątkowe piwo. Panie pracują w radiu, więc niejedno już widziały, ale co tam: zakładam moją muchę w literki, lnianą marynarkę na gołe ciało, spodnie od dresu i jaskrawożółte kalosze (kupiłem je w latach 80. na kartki). Puszczam ostrą muzykę i z wyzywającym spojrzeniem skierowanym w dal przechadzam się przed zaskoczonymi kobietami krokiem podpatrzonym na pokazie. Po wyjściu koleżanek żona podziwia mój przemysł kreatywny.
Następnego dnia idziemy na przyjęcie, coś między garden party a grillem. Klasa średnia i jej zabawy. Znacie te prywatki w apartamentach na kredyt? Te imprezki w szeregowcach, na przystrzyżonych trawniczkach wielkości większego obrusa? Ach, te rozmowy o wakacjach we Włoszech, te reminiscencje z pracy, te żarciki z erotycznymi podtekstami. Wino argentyńskie zamiast bułgarskiego, koreczki z żółtego sera i kabanosów wchodzących między zęby, whisky z pokładu Idy. Myślałem, że to już się nie zdarza, a jednak… gospodarze już przy powitaniu wygłaszają formułę: jeśli chcecie, to tu są kapcie, stawiając gości pod ścianą oczywistej alternatywy – boso albo w ostrogach pantofli. Widzę więc panów w efektownych, sportowych garniturach i skarpetach frotte, widzę panie w czarnych sukienkach i kapciach obszytych futerkiem. Na kanapie siedzące w japonkach kobiety zmuszone są do ciągłego poprawianie rajstop, by pomalowany na czerwono paznokieć dużego palca nie przebił delikatnej materii. Ja butów nie zdejmuję – próbuję się wyłgać dziurawymi skarpetkami, ostatecznie wyjmuję z kieszeni foliowe kapcie ze szpitala (kupiłem kiedyś kilka par i noszę na wypadek, gdybym musiał sikać w pociągowej toalecie).
Siedzę więc sobie na kanapie klasy średniej obuty w szpitalne folie i zadowolony, popijam wino argentyńskie i z każdym kieliszkiem z większą uwagą przyglądam się otoczeniu. I w końcu zachwyca mnie obraz stojących w przedpokoju ośmiu par butów, które tłoczą się niczym szczeniaki przy suce wokół pozostawionej wśród nich torby. Zupełnie jakby domagały się jedzenia. Takie rozkoszne małe zwierzątka o błyszczącej, ciemnej skórze. Żal mi się ich robi, że takie osamotnione i głodne, więc ser żółty pleśniowy każdemu w rozdziawiony pysk wkładam. Ależ było śmiechu przy pożegnaniach. Dziękujemy, było bardzo miło, świetne wina. Sery również znakomite.
W niedzielę spokój, nic się nie dzieje. Przez cały dzień wymyślam trzeci epizod opowieści o szalonym, obuwniczym weekendzie – bez powodzenia. Moje pokrzywione buty same ustawiają się w andrzejkową wróżbę – właściciel pary znajdującej się najbliżej drzwi jako pierwszy wyprowadzi psa na spacer. Sprawdziło się.
PS. Zdjęcie zrobiłem na innym pokazie.