Fabryka muchołapek Andrzeja Barta w Teatrze Nowym to spektakl, o którym będzie można usłyszeć sprzeczne opinie. Gdybym wzorem autora zaproponował Państwu uczestnictwo w sądowym procesie krytycznym, bez trudu znalazłbym argumenty zarówno dla obrońcy, jak i oskarżyciela. Tyle tylko, że sam musiałbym odegrać obie role, a może także – w podsumowaniu – wcielić się w sędziego wydającego sąd o przedstawieniu (nad przedstawieniem). Taki koncept kojarzy mi się z propozycjami metodyków na scenariusze oryginalnej lekcji polskiego w klasach gimnazjalnych albo z telewizyjnym show o pracy wymiaru sprawiedliwości. Dlatego pomysł odkładamy na inną okazję.
Andrzej Bart jest autorem dobrej powieści, która próbuje ocenić kontrowersyjną postać Chaima Rumkowskiego, przewodniczącego Starszeństwa Żydów w łódzkim getcie. Jest też autorem scenicznej adaptacji tekstu, reżyserem i dyrektorem artystycznym teatru. To przynajmniej o jedną funkcję za dużo – zabrakło spojrzenia z dystansu, które pomogłoby oddzielić dobre artystyczne decyzje od złych. Dlatego w pierwszej scenicznej adaptacji Fabryki muchołapek wielkość przeplata się z pomyłką.
Moralne wybory na miarę greckiej tragedii, pycha i poświęcenie, pokora i bezczelność – to jest materiał, z którego można zrobić wielką literaturę. To tematy do głębokich przemyśleń. Skrucha, jakże to wzruszające – mówi pod koniec książki (i przedstawienia) Sędzia-Bóg (w tej roli znakomity, bo jednocześnie surowy i dobrotliwy Wojciech Bartoszek). W gruncie rzeczy o to właśnie chodzi – o skruchę, bo nie same uczynki, ale też świadomość win i chęć poprawy się liczą. W złych czasach (a właściwie w każdych czasach) człowiek może zaplątać się w zło, ale powinien znać miarę swoich słabości. Rumkowski nie chciał śmierci swoich współbraci, chciał ich ocalić, zawinił pychą wyobrażeń o własnej wielkości. Czerwony dywan jako element scenografii dobrze to symbolizuje. A nad dywanem metalowe podesty, kojarzące się z kładką łączącą dwie części getta.
Ciekawą kreację stworzył też Piotr Seweryński, który pokazał próżność i zakłamanie Hansa Biebowa. Wydaje się, że Biebow wierzy w swoją wersję wydarzeń, a wszelkie wątpliwości zagłusza krzykiem domagającym się posłuszeństwa. Na przesłuchanie przed Najwyższym Trybunałem wchodzi krokiem filmowej gwiazdy, próbuje być celebrytą, tak jak próbował być królem getta. To łączyło go z Rumkowskim, który wierzył, że prowadzi z Niemcami sprytną grę, a był w tej grze pionkiem. Krzyk Biebowa jest jednym z wyrazistszych dramaturgicznie momentów w zbyt jednostajnie poprowadzonym przedstawieniu. Reżyser zdawał sobie chyba sprawę, że ciąg przesłuchań świadków wydarzeń w getcie musi zostać czymś poprzerywany, inaczej widzowie przestaną odbierać ważne treści, a wypowiadane słowa zostaną zapomniane. Dlatego wprowadza żydowskie piosenki (niedające się zapomnieć Bei mir bist du schön w wykonaniu Lucyny Szierok) czy operowe arie o Rumkowskim, dlatego w drugim planie widzimy (a raczej słyszymy, bo widać słabo) chór Żydów komentujący wydarzenia, dlatego w (za)świecie procesu pojawia się pisarz – alter ego autora. Problem w tym, że wszystkie te działania są niekonsekwentne – wątek pisarza nagle się urywa, muzyka (notabene znakomita) jest eklektyczna niczym festiwal czterech kultur – standard Toot, Toot, Tootsie (Goo’ Bye), operowa aria, alternatywna elektronika w stylu Laurie Anderson – a wyświetlane fragmenty filmów i rzucane na ściany materiały dokumentalne sprawiają wrażenie powrzucanych przypadkowo przerywników.
Spektakl jest też trochę za długi. Na przykład kończący całość film (dobra robota Rafała Wróblewskiego), w którym Rumkowski z Reginą wsiadają w momencie likwidacji getta do pociągu, mógłby być krótszy. Zwłaszcza, że słyszeliśmy już ze sceny, że Niemcy po pewnym czasie załadowali do wagonu innych ludzi. Nie trzeba było już tego pokazywać (albo wcześniej o tym mówić). Nie trzeba było pokazywać, ale trzeba to zobaczyć, zwłaszcza gdy mieszka się w Łodzi. To przedstawienie jest ważną lekcją historii, a kilka scen dzięki dobremu aktorstwu przynosi widzom sporo wzruszeń – np. rozmowa obrońcy (Michał Kruk) z własnym wnukiem (Przemysław Dąbrowski), monolog biednej polskiej dziewczyny (Maria Gładkowska) adoptowanej przez żydowskie małżeństwo.
Na zdjęciu Bogumił Antczak i Agnieszka Korzeniowska, fot. Piotr Kałużny, materiały prasowe Teatru Nowego.
Ponadto w tym tygodniu polecam:
- Festiwal Kamera Akcja od czwartku 19 października w Łódzkim Domu Kultury (szczególnie film Andrieja Zwiagincewa Niemiłość – 19 październka o 20.30)
- spotkanie z Agatą Kuleszą – 21 października o 18.00 w Muzeum Kinematografii
- V Rubinstein Piano Festival w dniach 16-21 października w różnych miejscach
- wystawę Ewy Żochowskiej w Galerii Bałuckiej
- no i oczywiście wystawę Eweliny Agaciak w Stacji Nowa Gdynia