Wpadamy w pułapkę własnych poglądów. Wyniesionych z domu, wdrukowanych w szkole lub przeciw szkole, być może nawet dziedziczonych (według hipotezy amerykańskich badaczy skłonność do konserwatyzmu albo liberalizmu przekazywana jest genach). Wewnętrzny cenzor wymaga od nas spójności poglądów, zewnętrzny – żelaznej konsekwencji. Dostajemy po głowie za zmianę przekonań, więc staramy się trwać przy swoim. Prędzej czy później zderzamy się ze ścianą.
Na przykład tradycyjni katolicy, którzy potępiają rozwody i w niektórych przypadkach przez lata czerpią poczucie wyższości z trwania w jednym związku (najchętniej odznaczyliby się za ten trud jakimś medalem), stają nagle przed faktem niewytłumaczalnym. Oto papież rozpoczął dyskusję o udzielaniu rozgrzeszania osobom żyjącym w związkach niesakramentalnych. Sześćdziesięciu dwóch świeckich i duchownych z kręgów konserwatywnych podpisało w związku z tym list sugerujący herezję głowy kościoła. Ale przecież to właśnie tradycjonaliści zawsze podkreślali nieomylność papieża w kwestiach wiary. I natchnienie kardynałów podczas konklawe.
Albo narodowcy – kochają naród, czyli wspólnotę ludzi złączonych kulturą, językiem, historią i obyczajem (zostawmy na boku wspólnotę krwi). Za ten język, kulturę, historię i obyczaj narodowcy powinni dać się pokroić. Co się jednak dzieje, gdy inni członkowie wspólnoty mają na temat wspólnego dziedzictwa odmienne zdanie? Gdy je kwestionują, a nawet prowokacyjnie znieważają? Ich też należałoby kochać (a nie chcieć pokroić), bo kochać naród to kochać cały naród – żadnego odkrawania. Teza, że ktoś, kto jakoś tam postępuje, sam się z narodu wyklucza, to zwykłe pitolenie. Z narodu, jak z rodziny, nikt się nie wyklucza przez odmienne od reszty poglądy.
Przesuńmy się ku centrum – liberalni demokraci zaprojektowali nam wolne społeczeństwo gwarantujące swobody obywatelskie. Tylko że obywatele, gdy dostali prawo głosu, kazali liberalnym demokratom iść do domu i pozwolili rządzić komu innemu. Co za niewdzięczność, co za zdrada – pomyśleli liberalni demokraci i ogłosili, że demokracja, która ich nie wybiera, to nie jest prawdziwa demokracja. A przecież głos obywateli dla demokratów powinien być głosem papieża.
Ciekawe też, co myślą zwolenniczki prawa do aborcji, zwolenniczki feministycznego pro choice, gdy czytają o aborcjach ze względu na płeć w Chinach, Indiach, a nawet w Wielkiej Brytanii. Statystyka podpowiada, że gdzieś zgubiło się nam na świecie 200 milionów dziewczynek, bo rodzice woleli chłopców. Jak można utrzymywać, że płód to nie człowiek, skoro ma płeć? I jak walczyć o równe prawa kobiet, nie walcząc z aborcją z powodu płci?
A propos płci. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny ogłosił, że obywatel ma prawo wpisać sobie w dokumenty tzw. trzecią płeć, gdyż nie można zmuszać kogoś do bycia kobietą albo mężczyzną, gdy nie czuje się on ani tym, ani tym. Teraz będzie się budować osobne toalety dla każdej z trzech płci (i to w czasie, gdy miliard ludzi na świecie nie ma dostępu do WC). Lewica obyczajowa musi wierzyć, że właśnie na tym polega postęp. Lewica socjalna na pewno nie omieszka wprowadzić przy tej okazji jakiegoś podatku.
Interesują mnie sytuacje, gdy człowiek styka się z faktem, który na zdrowy rozum obala jego system poglądów. Co wtedy robimy? Próbujemy to racjonalizować? Jakoś sobie tłumaczyć? Manipulujemy sami sobą? A może dochodzimy do wniosku, że bezpieczniej nie mieć poglądów, być sceptykiem podważającym każdą prawdę? Być zawsze przeciw, nie przysiadać się i nie dać się przysiadać innym. Tyle że konsekwentny sceptycyzm musiałby też objąć samego siebie – jego wyznawca musiałby zwątpić w wątpienie. Co nam zatem zostaje? Uważne dbanie o zgodność ducha i litery w naszych niedoskonałych systemach i wyborach.