Czy to w ogóle jeszcze jest kultura, kurdebalans? Czy to się w ogóle nadaje na SNG Kultura? Nie mam pojęcia. Ale co tam – spróbujemy. Może taka recenzja powinna trafić na portal „SNG Brak Kultury”?
Nie wiem nawet, czy to jest popkultura. Właściwie jest to czcza rozrywka, niektórzy powiedzą, że odmóżdżająca, płaska, dziecinna, bezguście, kicz .No, dziecinna. Z młodzieżą się poszło do kina. Nie pierwszy raz przecież na produkcję Marvela. Thor. Ragnarok się nazywa ostatni odcinek.
Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy poszedłbym na Thora z własnej chęci i inicjatywy. Chyba jednak nie. Odrzuciłby mnie samym tytułem, sugerującym max hard-fantasy oparte na skandynawskich legendach i zamknięte w kosmiczno-nierealnym uniwersum z blondwłosym herosem na froncie. Ale na kolejnego Iron Mana to już bym poszedł, nie powiem. Marvelowski Iron Man, człek nie tylko stalowy, ale i ironiczny, pomimo cudownych supermocy i fantasmagorycznej otoczki trzyma się stosunkowo blisko ziemi, do tego gra go Robert Downey junior. Do tego jeździ Audi R8. Iron Man jest mi chyba z uniwersum Marvela najbliższy – każdy facet chciałby być takim Jamesem Bondem, jakim jest Iron Man. Thor natomiast, który spotyka się z Iron Manem w seryjnie kręconych Avengersach jest bodaj najmniej przeze mnie ulubionym bohaterem tego komiksowego imperium, wraz z Chrisem Hemsworthem, który go gra. Był. Bo poszedłem na Thora.
Jak widzicie dość dobrze pływam w marvelowskich klimatach i nie tonę po wrzuceniu na głębsze wody amerykańskiego kiczu. Ale nie mogę się nazwać jego wielbicielem. Nie mogę też nie docenić akrobatycznych wręcz wygibasów twórców studia Marvel, żeby takiego jak ja sceptyka i niewielbiciela uraczyć i zadowolić. Tak na oko oni przeznaczają na to właśnie jakieś straszliwe miliony dolarów – żeby stara konserwa, idąc na film z młodą awangardą, od czasu do czasu jęknęła w zachwycie na każdym ich seansie. Ja też jęknąłem na Thorze kilka razy.
Pierwszy raz jęknąłem w początkowych scenach filmu – dialogowych. To było śmieszne! I nie koszarowo śmieszne, tylko autoironiczne, zagrane z dystansem i luzem, w kontrze do rodzącego się patosu. Ten patos zaraz też wystraszony zmalał do rozsądnych rozmiarów.
Drugi raz zatchnęło mnie nieco, kiedy z kwadrofonicznych kinowych głośników buchnęło Led Zeppelin w takt filmowej nawalanki Thora. Immigrant Song na pełny regulator! Ja cię przepraszam! Reżyser opowiadał, że spreparował przed nakręceniem Thora pierwsze demo dla producentów Marvela, pod które podłożył właśnie Immigrant Song. Strasznie się spodobało. Jedyny problem, że ŻADEN z producentów wytwórni NIGDY wcześniej o tej piosence nie słyszał. O ratunku! Ale ten świat się zmienił… Immigrant Song” został zatem wykorzystany w filmie, co jest o tyle zadziwiające i chwalebne, że chłopaki z Led Zeppelin raczej nigdy nie zgadzali się na wykorzystywanie ich muzyki. Tu zrobili wyjątek. Miejmy nadzieję, że sporo na tym zarobili, co im się należy jak psu zupa.
Trzeci raz jęknąłem z zachwytu, gdy zobaczyłem na ekranie Benedicta Cumberbatcha, który jako Dr. Strange wysyła naszego Thora z Nowego Jorku w inne zaświaty przez naprędce stworzone portale. Furda tam portale! Furda wszystkie efekty specjalne! Co to za aktor jest z tego Cumberbatcha! To jest gość, który gra epizod, ale przykuwa uwagę i kradnie na pięć minut show głównemu bohaterowi, wystarczy, że wypowie władczo kilka ironicznych zdań, a już pomimo fantastycznego anturażu wracają tony serio, przygotowujące do następnych scen spotkania z wiekowym, odchodzącym ojcem bohatera.
W następnej scenie też westchnąłem sobie cichutko. Anthony’ego Hopkinsa w spokojnej, stonowanej roli, z siwą brodą to się u Marvela nie spodziewałem. O ratunku, ile oni kasy wydali na te wszystkie sławy!
Potem było łubudu i efekty specjalne. Muszę powiedzieć, że z efektami w każdym filmie jest coraz lepiej i że tak mniej więcej połowa tego komputerowego wytworu w ogóle jest nieodróżnialna od rzeczywistości. Drugą połowę można odróżnić po niektórych detalach i światłocieniach oraz po tym, że co chwila coś wybucha i ogniem zieje, a w mojej rzeczywistości, na ogół – nie.
Podnoszę słuchawkę, mówię: halo, słucham
A tu coś nagle wybucha i ogniem zieje.
To Bóg do mnie dzwoni i pyta: Łona, co tam się dzieje?!
Łona i Webber „Telefon”
A potem jęknąłem z zachwytu i jęczałem tak przez piętnaście minut, kiedy na ekranie pojawił się Jeff Goldblum w roli ironiczno-sympatycznego Nerona w wersji hiper ultra modern, gotowego dla żartów ścinać ludziom głowy, co wywołuje u publiki nie tylko śmiech, ale jednocześnie lekki dreszcz przerażenia (przynajmniej mam taką nadzieję). Jest to rola zagrana koncertowo i wdzięcznie, a przy okazji niepokojąco.
Dalej leciały różne schematy i zgrane chwyty, trzeba było ratować ludzkość, a przynajmniej ludzkość Asgardu, co się oczywiście finalnie udało… Ach, niech to diabli – zaspoilerowałem zakończenie. A to pech! Ale, wyobraźcie sobie, w produkcjach Marvela zwykle nie spotyka się innych zakończeń. Był jeden kiczowaty wątek – pewnego sprzedawczyka, który się w finale – co, koteczku? Nawraca się oczywiście. No i olbrzymie ilości wybuchów i destrukcji.
Wszystko to jednak było do przejścia, ponieważ było przełamane. A tym lodołamaczem był dowcip i humor, czasem celny, czasem głupawy, czasem finezyjny, a w większości autoironiczny, który stawiał w nawiasie całą akcję – choć nie motywacje bohaterów. Niewątpliwie najlepszym paliwem dla „Thora. Ragnarok” były dialogi – sceny, w których dwóch gości toczy ze sobą dyskusję, najbardziej zapadają w pamięć. Mnie najbardziej zapadły dialogi więzienne, (nieco jak ze Skazanych na Shawshank), w których Thor toczy rozmowy z kamiennym wojownikiem Korgiem, granym przez zupełnie nikogo, bo jest to postać wykreowana w komputerze. Wykreowana, ale z jednym interesującym akcentem – głos podkłada mu sam reżyser. I to właśnie robi tu całą robotę.
I chyba w ogóle reżyser Taika Waititi/Cohen, nowozelandczyk (syn Maorysa i Żydówki, notabene, używający obu nazwisk) jest tu gościem, który zrobił najlepszą robotę, zręcznie wymieszał poważne i niepoważne motywy, a przede wszystkim postawił na komedię i lekkie spuszczenie balona z marvelowskiej epopei. Znany był dotąd z filmów krótkometrażowych i jednej niskobudżetowej, ale mocno nagradzanej komedii grozy Co robimy w ukryciu (nie widziałem). Powierzenie mu reżyserii tej superprodukcji było ryzykanckim ruchem, ale ci od Marvela często mają nosa. 180 milionów dolarów wydał ów Marvel, żeby mnie na widowni zadowolić, a to i tak mało, bo w obsadzie jest jeszcze Idris Elba i Kate Blanchett. No ale, jak widzicie, udało mu się wydobyć ze mnie kilka razy jakieś jęki zaskoczenia.
Nie podobał mi się tylko komputerowo wykreowany wilk. Był za duży. Mam psy i wiem, że robaczki wielkości żuczka nie zwracają za bardzo psiej uwagi. Tymczasem ten rzucił się atakować ludzi w proporcjach żuczków. Przecież to ewidentnie naciągane. Jak na jednego naciągniętego psa w superprodukcji fantasy, dotyczącej przekształconych wirtualnie wątków ze skandynawskiej sagi – nie jest tak źle. Raz na rok można pójść.
Teksy i rysunek – Marcin „Fabrykant” Andrzejewski.