Bezpieczeństwo jest dzisiaj odmieniane przez wszystkie przypadki. Mianownik, dopełniacz, celownik. Jest na celowniku wszystkich. O bezpieczeństwo! – wołają wszyscy w wołaczu.
Reklama Lexusa w telewizji – wielkimi wołami wykrzykuje jako pierwsze słowo „bezpieczeństwo!”, mimo że samochód pędzi po krawędzi. I to po zaśnieżonej. Aż boję się otworzyć lodówkę, żeby to bezpieczeństwo na mnie z zamrażalnika nie wyskoczyło. Wszyscy muszą być bezpieczni i pozabezpieczani, wszystko akuratne, zgodne z prawem i na pewno nie szaleńczo swobodne, tylko utrzymane w rygorze, systemie i przepisach.
Nasze dzieci już nie chodzą po drzewach. To na pewno dobrze robi drzewom, ale raczej nie dzieciom. Nasi znajomi już nie piszą kontrowersyjnych wpisów na Facebooku. A jak piszą – to ryzykują. Nawet ci, co nie piszą kontrowersyjnie – też ryzykują. Kilka tygodni temu motoryzacyjna strona facebookowa Złomnik, o strasznie starych i nic nie wartych zardzewiałych gratach, zniknęła nagle z wirtualnej przestrzeni. Ja Oka, ja Oka, Grab Jeden zgłoś się! Niestety, nic nie pomogło. Strona ta miała 44 tysiące fanów i tylko to ją uratowało – fani zaczęli pisać odwoławcze pytania do Facebooka i Złomnik został przywrócony.
Dlaczego został usunięty – nie wiadomo. Nie pisał nic złego, gołych bab tam nie było, jeżeli ktoś był tam postponowany – to co najwyżej producenci nowych samochodów, jako sprzedawcy złudzeń o prestiżu opakowanych w złote papierki. Może za dużo pisał o pedałach – sprzęgła, hamulca i gazu. A może to donos jakiejś Mazdy czy BMW, choć wierzyć się nie chce. Kto go usunął – też nie wiadomo. Nie ma osoby która jest Facebookiem albo byłaby chętna go reprezentować. Można tylko słać maile na anonimowy adres firmowy. Nie jest to mail Marka Zuckerberga. Przypuszczalnie to automatyczne algorytmy, bo dwóch miliardów facebookowiczów żadna armia ludzi nie jest w stanie skontrolować. Automatic for the people. Zatem bądźmy gotowi, że w ramach bezpieczeństwa zostaniemy zabezpieczeni na amen poprzez likwidację.
Dwóch moich znajomych w ostatnim miesiącu zostało przez Facebooka zbanowanych na kilka dni. Jeden za zamieszczenie Mikołaja/ Śnieżynki w postaci baby z gołym cyckiem (jednym), a drugi za przytoczenie dowcipu, w którym mężczyźni rozpoznają tylko trzy kolory. Albo nagle ci wszyscy znajomi tacy się wulgarni i obrazoburczy stali, albo to Facebook zaostrzył kryteria i przykręcił kurek. Wszystko wskazuje jednak na to drugie – właśnie w Niemczech weszło w życie tzw. prawo „NetzDG” (zacytuję to słowo całkowicie bez zrozumienia, bo nie znam niemieckiego, przypomina ono słynnego „kapitana statku żeglugi rzecznej na Dunaju”: Netzwerkdurchsetzungsgesetz). Prawo to daje możliwość obciążenia Facebooka czy inne medium społecznościowe kwotą 50 milionów euro za zezwalanie na mowę nienawiści lub publikowanie fałszywych faktów. Media te mają 24 godziny na usunięcie niepoprawnych politycznie wpisów. NIc dziwnego zatem, że starają się być gorliwe. Na stronach niemieckiego ministerstwa sprawiedliwości wisi formularz, w którym każdy może zgłosić przypadki kryminalnych wypowiedzi. Zastanawiam się… Czy ja już kiedyś o tym nie słyszałem??? Kiedy to mogło być? Już wiem, w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym!
Złomnik ze swoją rzeszą wielbicieli miał niejaką siłę przebicia, znacznie gorzej ma człek prywatny z dwustoma (powiedzmy) facebookowymi znajomkami. Oni po pierwsze nie zauważą w ogóle waszego zniknięcia, zanurzeni w podsuwane przez portal kotki, pieski, kawy ze starbunia i polityczne nawalanki. Czy wy zauważylibyście przymusowe zniknięcie jednego z waszych znajomych? Był człowiek – nie ma człowieka. Pewnie odpoczywa od Internetu. Żeby wydobyć się tak jak Złomnik z facebookowych kazamatów, zawinionych lub pomyłkowych, musielibyście choćby zmobilizować do protestu wszystkich swoich społecznościowych znajomych. Myślicie, że to możliwe? A macie do nich wszystkich numery telefonów albo chociaż maile?
Wydawałoby się, że takie rzeczy spotykają jedynie Willa Smitha i Gene Hackmana, a tu nagle każdy może zostać Wrogiem Publicznym! Film o inwigilacji sprzed dwudziestu lat (z 1998 roku) był co do joty proroczy. Coś, co wtedy zadziwiało i bulwersowało, czyha na nas dzisiaj za monitorami naszych własnych komputerów. Zakleiliście już kamerki w tych monitorach? Jak pisał w swoim tekście „Internet. Czas się bać” Wojciech Orliński – dawno już zapomnieliśmy o wielokrotnie klikanych w internecie formularzach „oświadczam-że-przeczytałem-i-akceptuję-regulamin”, w których zgodziliśmy się na stan pełnej inwigilacji nawet o tym nie wiedząc. Daliśmy Internetowi placet na śledzenie, banowanie, cenzurowanie i usuwanie, w zamian za wygodę użytkowania, oddaliśmy mu za friko prywatne zdjęcia. I niby wszystko jest w porządku, dopóki noga nam się nie powinie albo dopóki monopoliści społecznościowo-medialni nie zakręcą swojego kurka.
W świecie monitorowanym przez algorytmy, kamery i układy śledzące dawna zasada Szwejka: „nie wolno – ale można” powoli jest rugowana z życia. Wraz ze stosującymi tę zasadę. Bo przecież każdy jest przestępcą, tylko jeszcze niezłapanym. Życie nie nadąża za Internetem. Prawo też za nim nie nadąża. Na przykład takie prawo autorskie dotyczące fotografii. Za zdjęcia płacą coraz mniej, coraz trudniej z robienia zdjęć zrobić zawód. Ale od czego pomysłowość fotografów. Wystarczy zrobić zdjęcia jakiejś ważnej osobie, potem zamieścić je bez podpisania autora w Internecie i zadzierzgnąć bliskie więzy z prawnikiem. A! Zapomniałem – trzeba jeszcze stworzyć cennik na swojej witrynie i wycenić owe zdjęcia, dajmy na to, na dziesięć tysięcy złotych sztuka. Potem cierpliwie czekamy, aż ktoś pobierze takie zdjęcia z Googla i wykorzysta. Najlepiej, żeby to była jakaś gminna biblioteka publiczna, stowarzyszenie dobroczynne, a jeszcze lepiej uczeń szkoły podstawowej, który zrobi szkolną prezentację o znanej osobie. Ich nie stać na prawników.
Wysyłamy najpierw pismo w zawiłym prawniczym slangu, proponując pozwanym ugodę. To podniesie im włosy na głowie i skłoni do uległości. Jeśli nie pójdą na nasze kosztowne ugody, wtedy hulaj dusza – proces! A na procesie, zgodnie z polskim prawem autorskim, zostaje zasądzona trzykrotna wartość użytego zdjęcia, niezależnie od tego, że zostało użyte niekomercyjnie i w ogóle niezależnie od tego, do czego zostało użyte. Szybko podsuwamy cennik z własnej strony internetowej. Sąd czyta i wydaje wyrok: należy się trzydzieści tysięcy. Płać gminna biblioteko!
Kilkanaście takich wyroków zapadło w Polsce przez ostatnie lata. Błędem pozwanych było pójście na ugodę albo niepowołanie swoich biegłych, którzy spuściliby wartość spornych zdjęć z kosmosu na ziemię. Tak to można się bawić w fotografię, prawda? Całkiem nieźle można na niej zarabiać na życie. Minus opłata adwokacka. Polecamy wszystkim biedującym fotografom! I biedującym adwokatom też polecamy.
Trochę mam wrażenie, że nie nażyliśmy się specjalnie w tym wolnym świecie. Jak to celnie opisał mój kumpel Krzyś J. – patrząc globalnie: w czasach dzieciństwa u nas był zamordyzm, a na Zachodzie panowała wolność. Potem Zachód stwierdził, że pełna wolność jest niebezpieczna i trzeba ją jednak trochę ograniczyć, a przynajmniej kontrolować. Potem nastąpiła u nas zmiana ustroju i nagle zachłysnęliśmy się własną niekontrolowaną wolnością. No ale chcieliśmy bardzo dołączyć do Zachodu, co też się w końcu stało. Skoro tak – znów dostaliśmy się w trendy kontrolne, tym razem nie w imię ideologii, a w imię bezpieczeństwa. Czy jesteśmy już zupełnie bezpieczni, panie mecenasie?
Tekst i rysunek – Marcin „Fabrykant” Andrzejewski