Jestem coraz bardziej sceptyczny wobec filmów, którym większość recenzentów przyznaje maksymalną liczbę gwiazdek. W najlepszym przypadku spełniają rozbudzone nadzieje, na ogół jednak w jakimś stopniu rozczarowują (z kolei filmy z jedną gwiazdką zaskoczyć mogą jedynie pozytywnie). I co potem napisać o tych recenzenckich faworytach? Starasz się pochwalić – piszesz to, co wszyscy, krytykujesz – wychodzi na to, że za wszelką cenę chcesz być oryginalny. Dokładnie wszystko opisujesz, powstrzymując się od ocen – też źle, bo trudno wtedy nie zdradzić szczegółów fabuły.
Choć akurat w przypadku The Florida Project Seana Bakera (polski tytuł: The Florida Project) fabuła nie przynosi nam zbyt wielu zagadek, których rozwiązania wyczekalibyśmy w napięciu. Film jest raczej ciągiem epizodów, nakręconym z dokumentalnym zacięciem portretem życia w dziwnych amerykańskich motelach dla biedaków. Odpowiedź na pytanie, jak się to skończy, też po pewnym czasie staje się oczywista – wiemy, że nie skończy się dobrze. Choć tu akurat reżyser ma dla nas niespodziankę – w zakończeniu odchodzi od poetyki realizmu i kieruje kroki swoich małych bohaterek w stronę metafory.
Sześcioletnia Moonee mieszka w Magicznym Zamku, a jej najlepsza przyjaciółka w sąsiedniej Krainie Przyszłości. Te nazwy kojarzą mi się z manierą polskich deweloperów, proponujących apartamenty w różnych Leśnych Oazach czy Residence Parkach. Tyle że w Ameryce wszystko jest bardziej, a już na Florydzie w okolicy Disneylandu wszystko jest najbardziej. Dlatego slumsowaty blok pomalowany na wściekle fioletowy (liliowy) kolor to właśnie Magiczny Zamek – na jego krużgankach (zewnętrznych korytarzach, z których wchodzi się bezpośrednio do jednopokojowych klitek) dzieciaki spędzają sporą część wakacji, niemiłosiernie rozrabiając. To z ich perspektywy poznajemy ten dziwny, kiczowaty świat, który jak każda kraina dzieciństwa powinien być rajem, ale rajem jednak nie jest. Są w tym świecie jeszcze matki (wśród nich Halley, matka Moonee), niby o kilkanaście lat starsze od swoich córek, ale emocjonalnie równie dziecinne. Ojców brak, próbuje ich zastępować Bobby – manager motelu czy może raczej mądry kasztelan zamku, cierpliwy i opiekuńczy.
Tatuaże, murale, reklamy, opuszczone bloki. Telewizory i helikoptery. Chaos obrazów i kakofonia dźwięków. Gdy dziewczynki idą pewnego dnia na łąkę, wydaje się nam, jakby ktoś nagle zmienił kanał w kinowym projektorze, tak nienaturalnie wygląda naturalna zieleń trawy. Na widok krów Moonee mówi do koleżanki: zabrałam cię na safari. Na co dzień widzą krzykliwe reklamy i parkingi, na których pasą się stada mechanicznych koni. Ludzie z kolei żywią się tu jakimiś burgerami i naleśnikami z potrójnym syropem. Ich fioletowy dom wygląda, jakby był zrobiony z jagodowych lodów. Aż cud, że się nie rozpływa w upale. W tak kiczowatych dekoracjach toczy się życie – trochę prawdziwe, a trochę udawane, jak rakieta z tektury. Piątkowe imprezy, nocne awantury, kolejki do wspólnych pralek, wizyty opieki społecznej i straży miejskiej zwalczającej uliczny handel. Pokątna prostytucja.
Ten intrygujący obraz Ameryki B łatwo mógłby się przerodzić w socjologiczną, albo co gorsza polityczną, publicystykę. Wprowadzenie dziecięcych bohaterów skutecznie temu zapobiegło, a jednocześnie otworzyło perspektywę interpretacyjną, w której przedstawiony świat ukazuje się jako dziecinada, infantylna wersja prawdziwej rzeczywistości. Podczas jednej z włóczęg po okolicy dzieci mijają budynek szpitala, który wygląda jak przydrożny McDonald’s. Równie dobrze mógłby wyglądać jak chatka z piernika albo pączków – oglądamy bowiem świat przefiltrowany przez dziecięcą wyobraźnię. Ten mechanizm działa, bo mali aktorzy (a zwłaszcza grająca Moonee Brooklynn Kimberly Prince) są niezwykle naturalni, a w dodatku mówią żywym, spontanicznie przekształcanym językiem dzieci podpatrujących świat dorosłych.
Relacja Moonee z matką i rozwijająca się w trakcie filmu przyjaźń z koleżanką o imieniu Jancey tworzą psychologiczne wątki filmu, równie ważne jak portret współczesnych Stanów Zjednoczonych. Halley na swój dziwny sposób kocha córkę, a ta z kolei jest emocjonalnie związana z koleżanką. Gdy mają się rozstać, zaczyna płakać z tak silna dziecięcą bezradnością, że scena ściska za gardło. Bo niezależnie od dziwności takich miejsc jak Magiczny Zamek uczucia między żyjącymi w tych miejscach ludźmi są prawdziwe. W filmie Bakera coś z tej prawdy udało się pokazać. Film ma też wady – dłużyzny, porzucane niespodziewanie wątki. Znakomicie grany przez Willema Defoe manager Bobby przez cały film wydaje się mieć jakąś kluczową rolę do odegrania, a okazuje się, że był tylko kontrapunktem dla postaci nieodpowiedzialnej Halley. W sumie gdybym musiał wystawić szkolną ocenę, to w skali od 1 do 6, dałbym 4+.
Ponadto w tym tygodniu polecam:
- książkę Zygmunta Miłoszewskiego Jak zawsze,
- koncert karnawałowy Karen Edwards w Filharmonii Łódzkiej – 5 stycznia o 19.00
- wystawę prac Magdaleny Abakanowicz w Centralnym Muzeum Włókiennictwa
- polską prapremierę farsy Doktorze, pan tak nie może! w Teatrze Małym – 5 i 6 stycznia o 19.00
- wystawę „Wokół wielkiej Łodzi” w Muzeum Miasta Łodzi