Ufff – tak się poczułem po przeczytaniu książki Marcina Wichy Jak przestałem kochać design. Autor znany mi był jako rysownik śmieszno-ironicznych obrazków z „Tygodnika Powszechnego”, z rzadka zamieszczał tam jakiś ciekawy artykuł (na przykład o liternictwie, czcionkach, ich genezie i znaczeniu), po którym można było ze zdziwieniem skonstatować, że pan od śmiesznych rysunków jest w tej dziedzinie wielkim erudytą. Było to interesujące, osobiste, pisane przyjemnym, nienachalnym tonem. Z dystansem.
Taka jest też książka „Jak przestałem kochać design”. To troszkę enigma, mieszanka i melanż różnych zaskakujących rzeczy. Nie jest to literatura monotematyczna ani zarys wstępu do historii, już szybciej ironizowanie z historii. Książka z designem w tytule, która w pewnych miejscach wywołuje wzruszenie. Tego byśmy się nie spodziewali, prawda?
Jest to zbiór osobistych, ironicznych i poetyckich esejów, krążących wokół tematu projektowania. Projektowania w ogóle. „Krążenie wokół” mogłoby być mottem tej książki. Mowa jest o wzornictwie przemysłowym, architekturze, urbanistyce, designerskich zagraniach, przestrzeni publicznej, zdjęciach, wymyślaniu reklam i logo. Jednak wszystko to tak naprawdę nie jest o samych tych dziedzinach, tylko o ich odbiorze, wpasowywaniu się w życie, działaniu. A w zasadzie o niedziałaniu.
Wicha przedstawia więcej klęsk niż zwycięstw. Więcej wątpi niż chwali. Przede wszystkim zaś nic nie jest tam dosłowne i łopatologiczne. To tylko sugestie, dykteryjki, smaczne opowiastki. I bon moty. Marcin Wicha ma skłonności do bon motów. Czego innego można by się spodziewać po seryjnym rysowniku lakonicznych „śmiesznych obrazków” do gazety. Czasem wydaje się, że pisze nie na temat. Ale jednak, ale jednak… W swoich króciutkich poetyckich esejach łapie istotę rzeczy. Świat jest dziwny, świat jest łaciaty i różne jego klocki nie pasują do siebie.
W końcu Jasio wstał z kolanek
ścisnął w piąstki małe dłonie,
krzycząc: „Proszę koleżanek,
ktoś nas tutaj robi w konia!
i Ja mam dość tych dyrdymałków,
spójrzcie same, jeśli łaska,
przecież żaden z tych kawałków
nie pasuje do obrazka!
Wojciech Młynarski „Układanka”
Wicha nie wstaje z kolanek. Śmieje się z lekką rezygnacją. Wzdycha.
Książka ta jest też, jak to mawiają Anglicy, trybutem dla ojca autora, architekta z niepierwszej ligi, postaci niewystępującej w żadnych albumach typu „Panteon polskich architektów”, która jednak ukształtowała życie i poglądy na świat Marcina Wichy dogłębnie i na wskroś. Dzięki temu hołdowi książka staje się bardzo osobista, i nie krzycząca, tylko raczej dyskretnie pytająca.
Gust mojego ojca przez długie lata określał nasze życie. Jego werdykty były ostre i ostateczne. Żyliśmy na estetycznym polu minowym. Z czasem nauczyłem się omijać zasadzki i w miarę, jak wydeptałem bezpieczne ścieżki, narastało we mnie poczucie wspólnictwa. Zostaliśmy towarzyszami broni w tej wojnie z całym światem.
Otóż ojciec nie wpuszczał brzydoty za próg. Żyliśmy w oblężeniu, jak wizualni amisze. Przeciwko sobie mieliśmy system polityczny. Gospodarkę. Klimat. Centymetr za drzwiami zaczynała się olejna lamperia, posadzka z lastryka. Czekała winda ze stopionymi przyciskami, blok, pejzaż późnego socjalizmu.
Jeśli chodzi o współczesność, to widać w książce jednak pewną rezygnację autora w walce ze światem. On jest, jaki jest, ten świat – można go tylko opisywać, ale zmienić na lepsze prawie niepodobna. Z pewną rezygnacją autor pisze o brzydocie, chaosie, ale także o idealistycznych i oderwanych od człowieka pomysłach na powszechne uporządkowanie świata, jakie mieli na przykład moderniści za przewodem słynnego Le Corbusiera. Z pewnym nihilizmem pisze też o prawdziwych zbrodniach, nawiązując do swoich żydowskich korzeni. Między wierszami na temat projektowania wyraża dyskretne obawy związane z przyszłością. Jak wiadomo, tylko głąb i Rockefeller nie boją się przyszłości. Już nawet historia doktora Jana od autostrad wskazuje, że przyszłość jest, ogólnie rzecz biorąc, nieznana i że można się jej obawiać.
Marcin Wicha co prawda toczy walkę za pomocą ostrza ironii, ale z góry widzimy, że jest to walka przegrana. Na przykład walka z okropnymi banałami i frazesami na temat estetyki, jakie każdy człowiek (prawie) ma wbite do głowy i nie ma przebacz. Mam niestety niemal identyczne obserwacje:
Grafik, który wdaje się w dyskusje na temat barw, stoi na przegranej pozycji. Dwadzieścia lat moich rozmów z klientami wszelkich płci da się streścić w ten sposób:
Zielony – nie jesteśmy ekologami.
Żółty – nic nie widać.
Różowy – hi hi.
Czerwony – przecz z komuną.
Fioletowy – czy to ciemnoróżowy?
Beżowy – brudny.
Szary – szary.
Brązowy – gówno.
Czarny – smutny. Chociaż trzeba powiedzieć że wygląda elegancko. Zwłaszcza w połączeniu ze złotym. Ale jednak trochę ponuro. Może lepiej dać ciemnozielony?
(…) Ostatecznie broni się tylko pomarańczowy (bo taki nowoczesny i energetyczny) oraz burgund i kolory pastelowe. Dlatego przy projektowaniu kluczową sprawą jest sprytne nazywanie kolorów. Drobna podpowiedź: jeśli chcecie, żeby klient zgodził się na coś czerwonego, zawsze mówcie „burgund”.
Dlatego najlepsi poeci pracują dla producentów farb.
Inny cytat:
Jeszcze niedawno mówiło się „prasa kolorowa” dla odróżnienia ilustrowanych magazynów od poważnych gazet. Ten podział jest już nieaktualny. Cała prasa stała się kolorowa, ilustrowana i niepoważna.
W epoce czarno-białego druku, kiedy ktoś umierał publikowano nieczytelne zdjęcie w czarnej ramce. Jeszcze dzisiaj nasi klienci, widząc w projekcie ramkę grubszą od włosa, narzekają, że „jakoś żałobnie to wygląda.
O zmieniającym się dzięki designowi świecie (czy na lepsze?), o różnych błyszczących blichtrach i ogólnej roli estetyki autor „Jak przestałem kochać design” ma zdanie zbliżone do mojego, co pozwala mi wydać owo „Ufff” przytoczone na początku artykułu, które wyraża ulgę: „uff, nie jestem sam, nie tylko ja tak myślę”. Może to kwestia pokoleniowa? Wicha jest w tym samym wieku co ja, do takich samych przedszkoli chodził, na takie same ścienne makatki i słomkowe maty w nich patrzył. Może i tych samych Czterech pancernych i psa oglądał. Deszcze niespokojne potargały i jego sad. Może dlatego, że załapaliśmy się na dawne czasy i jego i mnie cechuje pewna nieufność w stosunku do błyszczącej nowoczesności, której – być może – kolejne pokolenia nie doświadczają.
W latach mojego dzieciństwa rozkręcanie przedmiotów należało do chłopięcych i męskich rytuałów. Zaczynało się od zegarków, telefonów, odbiorników radiowych. No i oczywiście mój ojciec był seryjnym rozbieraczem. Kiedyś kierowany ciekawością rozłożył na części telefon „Bratek” i nie potrafił zmontować go z powrotem. Niezrażony pożyczył drugi aparat. Dla pewności ten także rozebrał, ale historia się powtórzyła, więc musiał znaleźć kolejny egzemplarz, a potem… Dopiero moja matka kazała mu przestać i jakoś przerwała tę reakcję łańcuchową, bo inaczej w mieście nie ocalałby żaden telefon.
To właściwie nie jest książka dla designerów i wielbicieli designu. To jest fajnie napisana książka dla ludzi zainteresowanych światem, którzy nie wierzą w tego świata nachalne obietnice. Nie wierzą z doświadczenia.