Najpierw myślałem, że tytuł filmu Martina McDonagha Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri to określenie miejsca akcji – jakiegoś punktu na mapie amerykańskiej prowincji. Że niby przy trzecim bilboardzie trzeba zjechać z szosy, by w samotnym domu na zadupiu obejrzeć rodzinny dramat (wszak hrabstwo Osage leży w Oklahomie, całkiem blisko Missouri). Ale to nie tak – amerykańska prowincja rzeczywiście gra tu ważną rolę, ale tytułowe bilboardy stoją koło siebie, stoją i niszczeją, bo starą drogą nikt już nie jeździ. Dosłownie przez moment, gdy Frances McDormand z okna starego samochodu patrzyła na obdarte resztki plakatów sprzed trzydziestu lat, zanosiło się na społeczne kino o upadku jakiegoś miasteczka na Środkowym Zachodzie. Ale to oczywiście także nie to.
Za sprawą granej przez McDormand zapamiętałej w bólu Mildred Hayes bilboardy zyskują nowe życie, by – paradoksalnie – przypomnieć miasteczku i światu sprawę niewyjaśnionego zabójstwa córki głównej bohaterki. Matka umieszcza na wielkich planszach rozpisane na trzy frazy oskarżenie wobec miejscowej policji. Oskarżenie o bierność, które jadącym objawia się w trzech kolejno odczytywanych wersach – jakby czytali zaangażowany wiersz. Napisać do władzy skargę naprawdę wielkimi literami – piękny pomysł, ale u nas raczej nie do skopiowania. Niby Polska Fundacja Narodowa w podobny sposób chciała się policzyć z sędziami, ale nie bardzo wiadomo, kto był władzą, a kto buntownikiem.
Za to w Ameryce tradycja walki o sprawiedliwość prowadzonej przez samotnego mściciela ma długą filmową tradycję. Można powiedzieć, że Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri to współczesna wersja westernu (to właśnie w stanie Missouri zaczynał się Dziki Zachód). Ale też czarna komedia, dramat i kryminał. Ten film przekracza ramy gatunków, w każdym osiągając mistrzostwo, a jednocześnie zręcznie gubiąc tropy i myląc widza. Po co? By balansując na granicy patosu, doprowadzić go do morału, że zło krzewi zło. Krzewi? Może po polsku powiedzielibyśmy raczej „rodzi zło”, ale wtedy nie mógłby się pojawić jeden z dowcipniejszych dialogów filmu. Patos maksymy wyczytanej gdzieś przez naiwną „blondynkę” rozbrojony zostaje wątpliwością jednego z bohaterów: To ona zna słowo krzewi? Można mieć wątpliwości, ale nie zmienia to faktu, że maksyma – choć nieco moralizatorska – jest prawdziwa. McDonagh przez cały film pracuje nad tym, by jego bohaterowie (i widzowie) sami na nią wpadli, bo tylko wtedy będzie ona przeżyta i nasycona treścią. Lektura poradników i zestawów złotych myśli to jednak nie to samo.
Jak to przebiega? Rzeczywiste bądź wydumane krzywdy, których doznajemy od ludzi i świata, budują w nas złość i chęć zemsty. Zmieniają w zaciętych, nielubiących nikogo, niesprawiedliwych frustratów. Przecież nie wszyscy policjanci są źli (podobnie jak nie wszyscy księża to pedofile i nie wszyscy koledzy syna to głupki), nie wszyscy mężczyźni to pijaki i chamy. Własne nieszczęście nie daje nam wcale więcej praw do złości na cały świat, nieszczęście nie jest żadną zasługą. Choć taka zawziętość może być niekiedy barwna i intrygująca, to dopiero empatia pozwala być dobrym człowiekiem (a przy okazji dobrym policjantem).
Zgodnie z regułą rządzącą Trzema bilboardami, powyższy moralizatorski akapit powinienem od razu przełamać zupełne inną tonacją. Tak jak McDonagh scenę samobójstwa szeryfa Willoughby’ego (Woody Harrelson) przełamał obrazem jego zastępcy Dixona (Sam Rockwell), który mimo pozowania na twardziela zabawnie podryguje, słuchając na słuchawkach ABBY. Co to za postać! Niezbyt bystry, trzymany krótko przez mamusię mięśniak. Mimo wszystko jednak się uśmiechamy, gdy z rezygnacją przedstawia swoją wersję politycznej poprawności: Nie biję już czarnuchów, teraz biję kolorowych. A i białasowi dołoży, gdy (jak mu się wydaje) potrzeba. A potem poparzony w zamachu na posterunek wyląduje ze swoją ofiarą w jednej szpitalnej sali.
Wszystkie rodzaje humoru, świetne dialogi, aktorstwo na najwyższym poziomie, inteligentnie dobrana muzyka (Renee Fleming obok Joan Baez), precyzyjny scenariusz z przeplatającymi się motywami, np. powracającym motywem palenia – właściwie nie ma się do czego przyczepić (może tylko do zbytniej literackości – szeryf przed samobójstwem pisze aż trzy listy, główna bohaterka ma w każdej sytuacji gotowy, jakby zawczasu napisany, monolog). Dlatego nie dziwią Złote Globy i nominacje do Oscara, nagroda za scenariusz na festiwalu w Wenecji i wiele innych nagród, dlatego nie dziwi zgodny chór pochwalnych recenzji. Dziwi, że dystrybutor nie reklamuje tego filmu na bilboardach. TE TRZY BILBOARDY MUSISZ ZOBACZYĆ.
Ponadto w tym tygodniu polecam:
- wystawę „4 razy malarstwo” w galerii Kobro na ASP
- promocję nowych tomików Rafała Gawina i Macieja Roberta w Domu Literatury – 8 lutego o 19.00
- spotkanie z księdzem Waldemarem Cisło na temat stosunku kościoła do uchodźców (u salezjanów na Wodnej) – 10 lutego o 11.00
- wernisaż Sławomira Szeredy w Nowej Gdyni – 10 lutego o 12.00