Można zauważyć trzy etapy w zwracaniu się autorów felietonów do czytelników. Początkujący i nieśmiali używają bezosobowych fraz „należy…”, „uważa się”, gdy trochę okrzepną pisarsko – częściej posługują się „Ja…, mnie…”, „pamiętam”, „uważam”, eksponują siebie. A z wiekiem piszą najczęściej „Państwo…”, „z Państwem…”, traktując czytelników jako pewną dostojną grupę. Myślę, że przeszedłem z pierwszego do drugiego etapu… i teraz brakuje mi emotikonów, do używania których przyzwyczaiłem się w sieci.
Jako felietonista drugiego zaszeregowania wyznam, że tak jak pensja to w zasadzie odszkodowanie za czas i zdrowie stracone w pracy, tak reklamy to płacony przez słuchaczy i widzów podatek od przyjemności. Niewątpliwie świat mediów bez reklam byłby lepszy, od wiadomości od razu przechodziłoby się do muzyki, serial byłby zaraz po teleturnieju, na stronie internetowej nie wyskakiwałyby uciążliwe okienka, nie przychodziłby spam na pocztę, kierowców nie rozpraszałyby bilbordy. Krajobraz byłby ładniejszy a odbiorcy mediów mniej poirytowani. Przedsiębiorcy zamiast konkurować w krzykliwej promocji swoich produktów mogliby fundusze przeznaczać na rozwój i badania, rozwiązano by działy pozyskiwania reklam, a marketingowcy musieliby wziąć się do uczciwej roboty. Zaraz ktoś się oburzy, że reklama jest nieodłączną częścią wolnego rynku i nieskrępowanej konkurencji. No niby tak jest, pojawił się jednak poważny problem. Przy zalewie reklamy spowszedniała ona na tyle, że przestało się ją dostrzegać. Jest jak natrętna brzęcząca mucha, nasze umysły wyłączają się na bloki reklamowe, a wzrok nie dostrzega wielkich płacht i tablic w krajobrazie.
Tym to zobojętnieniem tłumaczę sobie brak odzewu na wykorzystanie w reklamie kilku sympatycznych postaci z naszego dzieciństwa. Tytus, Romek i A’tomek mieli nieskrępowane niczym przygody na lądach, morzach, w powietrzu, w kosmosie, gdzie dusza zapragnie. Robili, co chcieli, przenosili się nawet w czasie, nie wychodzili z magicznego ogrodu wyobraźni. Pomagał im w tym genialny prof. T.Alent, wynalazca kilkudziesięciu fantastycznych pojazdów na bazie sprzętów AGD. Chłopcy niby trzymają się młodo, ale zapomnieli już o przygodach i marzeniach, są obecnie magazynierami i nachalnymi doradcami w dużej sieci zagranicznych sklepów. Prof. T.Alent chyba zaś już nie żyje, bo nigdzie już nie widać jego wynalazków rodzimych, godnych Tesli, wszystko Made in China – kolonialna produkcja nie potrzebuje innowacyjnych profesorów. Na swój sposób zabawne jest, że konkurencyjną sieć reklamuje wyrośnięty przyrodni brat A’tomka, czyli W. Mann. A skandalem jest już wykorzystanie starej polskiej piosenki do reklamy niemieckich marketów, chyba jednak nikt nie zwraca już na to uwagi. Reklama jest jak antybiotyk, żeby działać – musi mieć teraz olbrzymie dawki, inaczej jest nieskuteczna.
A może po prostu Polacy nie myślą i nie analizują otaczającej ich rzeczywistości, mają pamięć złotej rybki i nie potrafią korzystać z doświadczeń? Nie doświadczeń prof. T.Alenta, a z doświadczeń życiowych. Prosty przykład – mieliśmy tydzień solidnych mrozów i słoneczną pogodę. Ciągle słyszałem westchnienia, żeby było już cieplej. I będzie – nadejdzie niż, odwilż, chmury i deszcze. Ludzie nie potrafią zapamiętać, że zima powyżej zera to pogoda listopadowa, słońce idzie w parze z mrozem! W Melanezji według obserwacji nieprzeciętnego badacza Malinowskiego plemiona wyspiarskie nie kojarzyły zbliżeń miłosnych z ciążą i dziećmi, a na wyspach Polinezji zaobserwowano tzw. kult Kargo (cargo cult). Polegał on z grubsza na tym, że tubylcy zauważyli, że wojsko na ogarniętych wojną wysepkach budowało lotniska, hangary i wtedy nadlatywały srebrzyste ptaki z zaopatrzeniem. Po zakończeniu walk tubylcy, oczekując powrotu białych z darami,karczowali pasy w dżungli i budowali imitacje zabudowań oraz pełnowymiarowe modele samolotów z miejscowych, naturalnych materiałów. Można się z tego z politowaniem śmiać, ale czy jesteśmy lepsi?
Polska buduje autostrady, dworce, lotniska i nowe centra miast na wzór zachodnich, oczekując, że zaraz dorówna poziomem G8 czy chociaż G20. Budujemy duże stadiony w nadziei, że poziom piłki sięgnie Ligi Mistrzów.Oczekujemy na wielkich dworcach tysięcy pasażerów, oczekujemy mitycznych biznesmenów dających pracę i dobrobyt w ziemi obiecanej. A dobrobyt nie bierze się z pieniędzy z funduszy europejskich, nie bierze się z dotacji dla działających rok mikroprzedsiębiorstw. Zrujnowana II wojną światową Japonia dźwignęła się ze straszliwej nędzy po 10 latach nie dzięki Amerykanom, tylko dzięki mrówczej i zawziętej pracy swoich obywateli. Podobnie Chiny nie otrzymały grubych milionów z planu Marschalla. Rozwój małych przedsiębiorstw od podstaw przy życzliwości państwa to najogólniej istota dalekowschodniego boomu gospodarczego. Do tego nie kopiowanie struktur, a produktów (znowu brakuje mi emotikona).
Tymczasem w Polsce nie wykorzystuje się naturalnego talentu krajowców do handlu i biznesu, a w pojedynkę trudno pokonać dumpingową konkurencję z Zachodu oraz europejskie i krajowe biurokratyczne bariery. Do tego dochodzą niemałe podatki i podejrzliwość Urzędów Skarbowych. Powiadam Wam, dola chłopa pańszczyźnianego była niczym w porównaniu z dolą przeciętnego Malinowskiego, który jako lokalny mikroprzedsiębiorca, bynajmniej nie z Mikronezji, musi płacić państwowy ZUS (emotikon?). Czymże jest dziesięcina (10%) przy skali współczesnych podatków (emotikon!).
Niejeden w tym momencie zaprotestuje, wytknie mi nieścisłości i uproszczenia. Przecież są Polacy, którzy zrobili kariery w biznesie, dorobili się majątków i nie narzekają płacąc ZUS. Są, oczywiście. Jak pracowici Japończycy tworzyli swoje aspirujące firmy od podstaw do gwiazd. Jednak kilkunastu z największych miało ułatwiony start w biznes dzięki formalnym i nieformalnym strukturom PRL-u, niektórzy operowali na nieprecyzyjnym styku własności prywatnej i państwowej po 1989 roku. Wystarczyło czasem wiedzieć, gdzie w ciemnym, zaniedbanym, publicznym ogrodzie siedzą smaczne, tłuste ptaszki. Nie trzeba było być kreatywnym wynalazcą, wystarczyło być kreatywnym księgowym. Korzystnie wejść w posiadanie państwowej firmy i sprzedać ją z zyskiem na zachód – tak się robiło interesy. Robiło, bo po rutynowej operacji w znakomitej wiedeńskiej klinice doktor K. przeniósł się na łono Abrahama. „No tak Bucholtz nie żyje! Pan wie – miał fabrykę, miał miliony, był całym hrabią… i nie żyje. A ja nie mam nic i w dodatku ma na jutro dwa protestowane weksle… Ale ja żyję! Pan Bóg jest dobry! Pan Bóg jest bardzo dobry”. Miau i nie ma.
Ale ja żyję, czego i Państwu życzę :)
Foto: Bronisław Malinowski na Wyspach Trobriandzkich w 1918 roku – domena publiczna