Trzy cywilizacje walczą o wpływy w Polsce, trzy wielkie kultury próbują zdominować naszą tożsamość. No dobra – cztery, ale ta czwarta – mała i słaba – prawie się nie liczy. Jest jak mniejszość narodowa, której przyznaje się dla świętego spokoju dwa mandaty w sejmie. Na więcej raczej nie ma co liczyć, choć jej posłów cechuje ponadprzeciętna trzeźwość wypowiedzi. Swoją drogą to zabawne, że miejsce w sejmie, które zapewnia immunitet, nazywa się właśnie tak. To zabawne, że partie – odwrotnie niż kierowcy – walczą o zdobycie jak największej liczby mandatów.
Wróćmy jednak do zmagań na kulturowej mapie naszego kraju. Trzy wspomniane gracje-cywilizacje to rodzima (słowiańska) formacja wódczana, niemiecko-czeska koalicja piwna i śródziemnomorska liga winna. Skoro winna, to dać jej mandat – chciałoby się zażartować, ale w rzeczywistości frakcja ta ledwie przekracza próg wyborczy. Jeszcze gorzej w demokratycznych wyborach sklepowych idzie niestety partii abstynenckiej (tej czwartej) i gdyby nie przepisy ordynacji, mogłaby stracić swoich przedstawicieli. Ze szkodą dla – jak to się ładnie mówi – poziomu debaty publicznej.
Oczywiście każda z wymienionych formacji ma swoje pieśni, zwyczaje i rytuały. Ma swoje naczynia, swój żargon i sfery wpływów. Na przykład tradycyjnym bastionem winiarzy są wernisaże. Przyjęło się bowiem, że bywalcowi galerii do twarzy będzie właśnie z kieliszkiem wina, a nie z kuflem piwa. Z kolei barbórkowe spotkania górniczej braci właśnie z piwem się kojarzą, a pióropusze na czapkach z pióropuszami piany się rymują (czy jest to rym częstochowski? męski?). Każda z wymienionych formacji ma też swoją kuchnię, w znaczeniu zestawu potraw ulubionych, na zakąskę przeznaczonych. Spytajcie kelnera, co poleca do czego. Do ryby niby białe wino, ale śledź jest tu (nie)chlubnym wyjątkiem. Do śledzia to raczej czystą wódeczkę polecam. A jakie macie wina? No białe i czerwone – przecież jesteśmy w Polsce. Półsłodkie mamy, ale smakuje jak półwytrawne.
Do tych chaotycznych nieco refleksji skłoniły mnie w odstępie tygodnia odbyte dwie wizyty w modnym klubie o kulturotwórczych ambicjach. Takie kluby zwą się w nowej (starej) nomenklaturze klubokawiarniami, choć powinny raczej zwać się klubopiwiarniami. Bo taki właśnie trunek napędza w nich literackie bądź urbanistyczne dyskusje i spotkania z ciekawymi ludźmi. (Po dwóch piwach zresztą każdy człowiek jest ciekawy, zwłaszcza w swoich oczach). Ja wybrałem się na dyskusję rockowego barda z profesorem literatury, a także na autorskie popołudniowe leżakowanie ze znaną pisarką o niepodrabialnym stylu. Zauważyliście już, że najważniejsze (najliczniejsze) spotkania literackie nie odbywają się już w domach kultury, teatrach czy bibliotekach, ale właśnie w lokalach, które najwyżej dla żartu mogą się nazywać „Miejska Biblioteka Publiczna” czy „Dom Kultury”? Częściej nazywają się jednak „Centrala Rybna”, „Pogryzieni przez Psy” albo „Bułka z Masłem”. Albo jeszcze bardziej finezyjnie – „Sprowadźcie Posiłki” czy „Pan z Cobitą”. Skąd ta nieoczekiwana zmiana miejsc i nazw? Odpowiedzi poszukajmy przy barze.
Teza, że współczesnych pisarzy nie da się słuchać bez alkoholu, byłaby sporym nadużyciem. Da się, na przykład w programie II Polskiego Radia. Tym niemniej młode zwłaszcza pokolenie woli słuchać opowieści o przejmowaniu kontroli nad światem w swobodniejszej nieco atmosferze. Alkohol to jedno, a meble z odzysku, oldschoolowe plakaty na ścianach i wegańskie burgery to drugie. O nazwach już chyba wspominałem. Pisarze (a nawet profesorowie) też wolą występować w bardziej wypełnionych publicznością wnętrzach, więc przyjemne łączy się z pożytecznym. Też to lubię, też pragnę uczestniczyć w tych nieco jarmarcznych świętach literackich. W przypadku obu spotkań, wiedziony pragnieniem, chciałem przy barze oddać swój głos w plebiscycie na ulubiony napój hipsterskiej inteligencji. Jednak prośba o szybkie streszczenie karty win wyzwoliła w czekających w kolejce uśmiech politowania. Zupełnie jakbym poprosił o fasolkę po bretońsku albo bigos. Z tym u nas gorzej, nie ten target – wyjaśnił mi barman, minimalnie jednak zawstydzony (może po godzinach, a raczej w przedgodzinach jest sommelierem w dobrej restauracji?).
No właśnie – fakt, że modny lokal dla zainteresowanej literaturą publiczności ma w ofercie zaledwie jeden gatunek w miarę przyzwoitego wina, mówi wiele o kulturowych zapasach na macie współczesności. Dziś wino podaje się w operze, filharmonii, na teatralnych premierach lub na wspomnianych wcześniej wernisażach (często zresztą wino kiepskiej jakości). Literatura walczy w innej drużynie, razem z rockowymi koncertami czy festynami ludowymi gra w koszulce z nadrukowaną nazwą browaru. Już nie grube szkła okularów, ale piwna sylwetka zdradzają literaturoznawców i kulturoznawczynie. I tylko po części jest to kwestia smaku, to także kwestia braku. Dobre wino – wbrew reklamom sieci dyskontów – nie może kosztować 11 złotych. Miejmy tylko nadzieję, że humaniści nie mają pieniędzy, bo wszystko wydali na książki.
Wielu literackich upojeń – literatura otwiera.
Foto: Pixabay