Byłem na filmie, w którym lista twórców leciała na końcu przez jakieś dwadzieścia minut i zawierała kilka tysięcy nazwisk. Były tam setki osób od wygładzania i inne setki od renderowania, i jeszcze inne od animacji i kolorowania. Budżet opiewał na kwotę zbliżoną do PKB Burkina Faso i pozycjonował ten film w pierwszej piątce najdroższych filmów świata.
Skoro nawet Dwutygodnik.com opublikował recenzję najnowszych Avengers. Wojna bez granic, to chyba i mnie wolno? Do dzieła zatem, choć z kulturą ten film ma doprawdy bardzo niewiele wspólnego. Tak właściwie to tylko jedno – aktorów z najwyższej półki. Niestety, zostali oni haniebnie przepłaceni – biegać z karabinem i walić po mordzie potrafi byle osiłek i zupełnie nie potrzeba do tego zatrudniać Benedicta Cumberbatcha, Roberta Downeya juniora ani Scarlet Johanson. Trzeba było jednak ich zatrudnić, żeby saga filmów Marvela trzymała się kupy oraz została zwieńczona finałem. W tym mega, hiper, ekstrafinale zbiegają się wcześniej rozpoczęte wątki z filmów o Iron Manie, Thorze, Obrońcach Galaktyki, zatem dla fanów był to tak zwany „must see”. Nawet jeśli nie podchodzili pod twe gusta rozrywkowi i wygłupowaci Obrońcy Galaktyki albo drażnił cię ironicznie dowcipny Chris Hemsworth w roli Thora, to i tak poszedłeś na ten film, żeby zobaczyć, jak gadają z Iron Manem albo Doktorem Strange’m. Jednym słowem automatyczna maszynka do zarabiania pieniędzy. Firma Marvel zrealizowała budowę filmowego imperium, w którym każdy jej komiksowy film łączy się wątkami z innym komiksowym filmem, a zatem trzeba obejrzeć wszystkie. Myślę, że kultura wyższa powinna skopiować ten patent. Niektórzy twórcy z wyższej półki mogliby to z łatwością zrealizować. Woody Allenie, do dzieła!
W kwestii wieńczenia sagi Avengersi niestety zawodzą. Tak naprawdę dostajemy pół zakończenia, a drugie pół dostaniemy w przyszłym roku, jako sequel. Zatem zgodnie z hollywoodzką sztuką budowania scenariuszy widzowie zostają z niedosytem. I to właściwie było jedynym poważniejszym zaskoczeniem na tym seansie. Nie dość, że zakończenie urywa się w połowie, to jeszcze jest smutne. Tego jeszcze u Marvela nie grali! Do tej pory wśród gromów bombastycznej muzyki nasi superherosi we wszystkich poprzednich superprodukcjach dokonywali wszystkich niemożliwych superrzeczy i na samym końcu zawsze zwyciężali wśród łopotu amerykańskich flag. Tutaj nagła odmiana. Jak to? Oddajcie mi moją kasę! A gdzie zwycięstwo? Czy ja poszedłem na kino moralnego niepokoju?
A jednak największym zarzutem do „Wojny bez granic” jest właśnie brak prawdziwych zaskoczeń. W poprzednich filmach niby to wiedziało się, na co się idzie, ale zawsze twórcy Marvela potrafili trzepnąć czymś zaskakująco dobrym i niespodziewanym. A to Anthony Hopkins przemawiał po szekspirowsku, a to Jeff Goldblum wspinał się na wyżyny perwersji, a to podstarzały Robert Redford okazywał się draniem, a to nagła fala ironii i wzięcia w nawias dodawała lekkości, a to muzyka z lat 70. huczała z głośników. Zawsze coś. Tutaj niestety nic. Nie dało się upchnąć już żadnej nowej postaci, bo liczba głównych bohaterów przyprawia o zawrót głowy. Zatem obsadowo – żadnych zaskoczeń.
Podobnie rzecz się ma z dialogami naszych herosów. Stanowiły w poprzednich produkcjach wabik na widzów-neofitów, takich jak rodzice młodzieży, która starych zaciągnęła do kina na jakieś wstrętne popkulturowe fantasy. Musieli się owi rodzice przynajmniej zaśmiać do ciętych dialogów w wykonaniu dobrych aktorów. W Avengers. Wojna bez granic nie ma czasu na czcze gadki, bo trzeba się zebrać do kupy i ratować świat, bohaterów mrowie, każdy dostaje trzydzieści sekund na kluczowe kwestie, tak że nawet charakterny Benedict Cumberbatch wypada tu blado. Aktorzy nie dostają wielkiego pola do popisu (według mnie całkiem nieźle na tym tle wypada Mark Ruffalo troszkę inny w tym odcinku niż zazwyczaj), jedyne co nam, lekkim sceptykom pozostaje, to obserwować ich ciekawe twarze w zbliżeniach – kamera trzyma się bardzo blisko, wszystko dzieje się na wielkim ekranie i możemy zastanawiać się, jak Robert Downey jr. i Gwyneth Paltrow znoszą upływ czasu i na ile się wiekowo posunęli. Od pierwszych filmów Marvela z tej serii minęło już przecież kilkanaście lat…
Zapada w pamięć główny antagonista naszych Avengersów, bohater negatywny Thanos (gra go Josh Brolin, kompletnie komputerowo przerobiony). Psychopata, ale mający swoje racje. Co ciekawe, gdy się zastanowić, z lekkim wypaczeniem powtarza on znane idee, które słyszy się tu i ówdzie: „Ludzi jest za dużo, prowadzi to do dysharmonii i zniszczenia środowiska, trzeba połowę z nich wymordować, będzie lepiej”. Prawdopodobnie jednak ta ideowa zbieżność z niektórymi środowiskami zostanie przez widzów Avengersów przeoczona. Do tej pory nie słychać żadnych protestów na ten temat, a jedynie brzęk monet wpadających na całym świecie do kasy twórców filmu.
Moje monety także zasiliły tę górę. Więcej dostałem za nie na „Thor. Ragnarok” (LINK do recenzji), „Kapitanie Ameryce” i „Iron Manie” niż na „Avengers. Wojna bez granic”. Jest to, w sumie, najbliższa czystemu fantasy mieszanka mitów greckich, skandynawskich i szekspirowskich dylematów, z których najpierwszy to „poświęcenie dla sprawy”. Reszta to tylko komputerowo podkręcone, wielkie „BUM!”. No cóż, poczekam jeszcze do przyszłego roku i dam Marvelowi szansę na poprawę w zakończeniu tego zakończenia. A potem pewnie jeszcze jedną.
Rozrywka musi być! Kultura to nie wszystko.