Okładka najnowszej książki mistrza prozy brytyjskiej wygląda jak nadruk na bombonierce. Nie, żeby było w tym coś wyjątkowego. Na okładce wcześniejszej powieści Juliana Barnesa pt. „Poczucie kresu” przedstawiony jest uschnięty liść. Najwyraźniej wydawca nie mógł zrobić nic choć odrobinę mniej banalnego. Nie miał wyjścia, ciekawszy pomysł na obwolutę spowodowałby, że słupki sprzedaży poszybowałyby w dół, a tego nikt nie lubi. I nie o to przecież chodzi. Wiadomo, książki mają dotrzeć do szerokiego grona odbiorców, to zaś z inteligencją i gustem bywa na bakier. Elitarne grono znawców literatury i tak kupi produkt. Tak, wydawcy naprawdę tak myślą. Sprawa nie dotyczy zresztą tylko pisarza z Wysp Brytyjskich i być może odpuściłbym kwestię okładki, gdyby nie odnosiła się ona do powieści jednego z moich najciekawszych literackich odkryć ostatnich lat.
Otwieram więc bombonierkę (na pudełku biała róża), liczę na jakieś słodycze, a słodyczy nie ma. zamiast tego strony tekstu i im dalej, tym mocniej czuć gorzki smak ginu z tonikiem, whisky i innych mocnych alkoholi. I jest wciągająca historia, chociaż daleko jej do tych z czasów najwyższej formy Juliana Barnesa sprzed lat. Można odnieść wrażenie, że nie ma w niej nic nowego, czego by pisarz dotychczas nie poruszył, poza pogłębianiem wątków z poprzednich utworów. Tak jakby to, co miał do powiedzenia, nie wybrzmiało odpowiednio mocno, więc trzeba jeszcze wyraźniej, jeszcze dobitniej. Pisanie o „Jedynej historii” to w gruncie rzeczy pisanie o tych rozwijanych od lat wątkach, szczególnie o tym według mnie najważniejszym, będącym osią całej jego twórczości: o wątku pamięci.
Na pytanie: kim jesteśmy, Paul, główny bohater „Jedynej historii”, odpowiada: jesteśmy tym, co zapamiętamy z życia, a właściwie tym, w jaki sposób opowiadamy samym sobie własną przeszłość. Nasze wspomnienia są fragmentaryczne, to czego w nich brakuje, dopowiadamy sobie sami, co pozostaje w pamięci, nie zawsze jest tym, czego byliśmy świadkami. Te brakujące obszary naszych wspomnień łatamy wymyślonymi narracjami, łączymy je w całość tak, by nabrały sensu. Jednak nawet te zapamiętane momenty są tylko naszą interpretacją. Czy prowadzone latami reminiscencje przybliżają do prawdy o tym, co się wydarzyło, czy też oddalają? Które wspomnienia są prawdziwsze – te szczęśliwe czy nieszczęśliwe?
Jeżeli jesteśmy tym, co zapamiętamy, to znaczy, że każdego dnia nas ubywa. Z biegiem lat główny bohater zdaje sobie sprawę, że dystans, z którego obserwuje własną przeszłość, nie pomaga mu na nią spojrzeć wyraźniej, mimo że snuje wspomnienia na chłodno. Czas zaciera ich kontury i wszystkie próby przypomnienia sobie, jak było naprawdę, kończą się niepowodzeniem.
Paul jest podejrzliwy wobec całościowego postrzegania świata i nieufny wobec wszelkich form absolutyzowania, nie absolutyzuje więc niczego, z jednym wyjątkiem: własnej woli. Wola jest tym, przed czym wszystkie obyczaje, normy i ograniczenia powinny ustąpić, uczucie uzasadnia wszystko, jest jak kompas. Wola, uczucie, autentyczność, główny bohater za wszelką cenę stara się być autentyczny, a więc żyć w zgodzie ze swoimi uczuciami. Czy jednak autentyzm nie pełni funkcji łatwego alibi dla wszystkich ułomności tego, który go deklaruje? Tragizm bohatera „Jedynej historii” wyrasta z rozziewu między rewolucyjnym porywem młodości a trywialnością świata. Wynika też z poczucia ułomności pamięci, która nadaje życiu kształt, urzeczywistnia je.
Ponura to historia, a jednak po przeczytaniu daje niepokojące poczucie spełnienia. Jest też ciekawym materiałem do przemyśleń, szczególnie o tym, czym jest pamięć i według jakich algorytmów działa. Dlaczego na przykład wiele interesujących bon motów, przenikliwych spostrzeżeń, kluczowych dla fabuły dialogów znika z pamięci po skończeniu czytania, inne natomiast, mniej istotne, zapisują się na twardym dysku? Jak na przykład ten, że „na płaszczyźnie kortu tenisowego, w deblu, najczulszym punktem jest środek”.