Na inaugurację 36. Festiwalu Szkół Teatralnych obejrzeliśmy film dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego PWSTTviF . Monument w reżyserii Jagody Szelc to już czwarty aktorski dyplom filmowy zrealizowany w łódzkiej uczelni, odmienny od poprzednich także przez osobę reżyserki. Jagoda Szelc debiutowała w ubiegłym roku doskonale przyjętym przez krytykę filmem Wieża. Jasny dzień, zaledwie rok wcześniej ukończyła studia na Wydziale Reżyserii. Co prawda były to jej drugie studia (wcześniej została absolwentką wrocławskiej ASP), ale i tak można powiedzieć, że film z młodymi artystami zrobiła ich starsza koleżanka. Zrobiła film intrygujący, naznaczony jej silną artystyczną osobowością, mimo ograniczonego budżetu – film dopracowany. A jednak budzący sprzeczne uczucia…
Bardzo trudno zarysować fabułę tego filmu w taki sposób, by nie zdradzić zakończenia, niespodziewanego, choć sygnalizowanego od początku. Zakończenia, które stawia wszystkie wydarzenia w trochę innym świetle. Więcej nie będę tłumaczył – skoro reżyserka liczy na naszą domyślność. Powiem tylko, że odliczanie w jednej z pierwszych scen filmu wiele tłumaczy. Kto odlicza? Grupa studentów hotelarstwa, zebrana z różnych lat i uczelni (nie znali się wcześniej), która jedzie na praktyki do tajemniczego hotelu. Najpierw dostajemy trochę socjologicznej obserwacji na temat współczesnej młodzieży, potem klimat z horroru, w końcu pojawia się pani Manager (w tej roli „gościnnie” znakomita Dorota Łukasiewicz-Kwietniewska) i zaczyna się ostre poniewieranie młodych adeptów (hotelarstwa).
Ta część filmu przypomina amerykańskie produkcje o szkoleniach rekrutów, z obowiązkowym sierżantem-zamordystą, który chce udowodnić, kto tu rządzi. Młodzi sprzątają hotelowe brudy, kroją wielkie ilości mięsa i cebuli, kelnerują na weselnej imprezie, przeżywają piekło w gorącej do omdlenia pralni, a nawet… czyszczą znajdujący się w parku tytułowy monument (grobowiec?). W dodatku nie mogą powiedzieć słowa, żuć gumy ani wyglądać niechlujnie – ostra szkoła życia, he, he. Niektórzy mogliby co prawda zapytać, dlaczego po kilku upokorzeniach po prostu tego nie rzucą w diabły (uzasadnienie, że nie dostaną zaliczenia jest mało wiarygodne), ale umówmy się, że jednak nie mogą.
Myślimy więc, że to taki film o zderzeniu wyobrażeń o życiu z rzeczywistością, coś jak sceny z Hair, w których luzacki hippis dostaje się w tryby wojskowej machiny. Czekamy na jakieś psychologiczne interakcje między uczestnikami „projektu”, typujemy – przyzwyczajeni do telewizyjnych formatów – kogoś, kto nie przejdzie do następnego etapu. Czekamy na zrodzenie się buntu, na jakiegoś Jacka Nicholsona, który pozwoli im wznieść się do lotu nad tym gniazdem, do którego ich podrzucono. Nawiasem mówiąc, w roli tajemniczego hotelu wystąpiła nasza poczciwa łódzka „Prząśniczka” (czego może dokonać w filmie oświetlenie!). Ale Jagoda Szelc gra z filmowymi konwencjami (i z nami) – mamy nawet scenę wesela a la Smarzowski. Nic nie jest tu tym, czym się wydaje. Z czasem w filmie zaczynają dominować klimaty podziemne. Coraz więcej scen rozgrywa się w piwnicy, coraz więcej w tym wszystkim klimatów z sanatorium (pod klepsydrą) albo ze snów Davida Lyncha – wszystko przy akompaniamencie niepokojących efektów dźwiękowych (takie industrialne buczenie potrafi udziwnić wszystko). Dziwność zatem narasta, aż do finałowej sceny – kilkuminutowej improwizowanej ceremonii (rytuału). Ta scena jest świetnie filmowana (zdjęcia Przemysława Brynkiewicza to zresztą duży atut Monumentu), praca dwóch kamer daje efekt niezwykle dynamiczny, po prostu uczestniczymy w tych wielkich wyzwalająco-uzdrawiających emocjach. Mam tylko wrażenie, że energia tej sceny ma też w sobie jakiś destrukcyjny (dla widza) potencjał, uwiera i nie daje przeżycia katharsis.
Sporo dobrego można też powiedzieć o młodych aktorach, choć doprawdy trudno zidentyfikować, kto tu gra kogo, trudno zapamiętać poszczególne postaci. Dwudziestka młodych twórców pokazuje dojrzały warsztat, ale o zapamiętanie konkretnych ról trudno (zwłaszcza, że w materiałach postaci nazywają się Dziewczyna 1, Dziewczyna 2…). Moją uwagę zwróciła Weronika Asińska, grająca postać wykonującą manicure wyjątkowo otyłej klientce hotelowego spa. Ta postać w trakcie filmu zmienia się, przechodzi przemianę, to zresztą jeden z domkniętych w scenariuszu wątków (nie wszystkie mają tę zaletę). To zacieranie tożsamości wygląda na celowy zabieg – manager hotelu nakazuje przypiąć praktykantom plakietki z imionami. I tu żart – wszyscy mają się nazywać Anna lub Paweł (mogliby równie dobrze mieć napisane Dziewczyna 1, Chłopak 3). Żart ma dalszy ciąg – młodzi pozdrawiają się słowami Cześć Paweł, Sie ma Paweł. Można nawet zadać sobie pytanie, czy nie są to zabiegi autoironiczne. Czy reżyserka nie jest (na pewno nie chce być) odpowiednikiem postaci pani manager. Ostatecznie udział w filmie jest dla tych aktorów zaliczeniem praktyk. Czyżby był to dodatkowy, autotematyczny kontekst? Grupowa praca na zakończenie szkoły i ozdrawiająco-inicjacyjny rytuał dla młodych aktorów?
Jagodzie Szelc udalo się zrobić film, który jest czymś więcej niż zbiorem epizodów potrzebnych do pokazania całego aktorskiego rocznika. Można narzekać na pewne niedoskonałości scenariusza (co stało się z kierowcą?), ale Monument to pełnowartościowy film, który warto obejrzeć. A zanim doczekamy się go w kinowej lub telewizyjnej dystrybucji – zobaczcie, drodzy czytelnicy, debiut reżyserki. Wieża. Jasny dzień jest jeszcze w kinach.
W tym tygodniu polecam dwa łódzkie festiwale – 36. Festiwal Szkół Teatralnych (od 14 maja) i Łódź Design Festiwal (od 19 maja)
Foto: kadr z filmu Monument, materiały Festiwalu Szkół Teatralnych