Wszystkie mężatki w Kromeryżu
miewają często bóle w krzyżu,
Dlatego na wypadek wszelki
noszą ze sobą trzy uszczelki:
z tektury, z gumy i ze spiżu.
Wisława Szymborska, Zbigniew Machej
Czasami nie wiadomo, dlaczego niektóre produkty stają się kultowe. To znaczy można łatwo określić ich pozytywne cechy, ale trudno dokładnie wyjaśnić ich olbrzymie powodzenie wśród odbiorców. Po prostu mają w sobie coś. A inne nie, pomimo wielu starań. Taki Volkswagen Garbus na przykład. Ani on był szybki, ani praktyczny. Już po dziesięciu latach produkcji nie był nowoczesny. A mimo to rzesze ludzi kupowały go przez 65 lat, czyniąc najpopularniejszym autem w dziejach. Niektóre produkty po prostu trafiają w swój czas i ich solidne zalety wystarczają większości ludzi.
Rok 1992. Kiedy oglądaliśmy w kinach „Milczenie owiec”, zadowoleni, że prezydent Wałęsa podpisał umowę o dobrosąsiedzkich stosunkach z Jelcynem, a Rosjanie przekazali nam dokumenty z Katynia, Serbowie właśnie oblegali i ostrzeliwali Sarajewo, a na sycylijskiej autostradzie eksplodowała bomba, podłożona pod samochód sędziego Falcone. W Europie Środkowej i Wschodniej emancypowały się kolejne kraje po upadłym Związku Radzieckim, podczas gdy na południu następował gwałtowny rozpad Jugosławii. Na Dalekim Wschodzie cesarz Akihito, jako pierwszy w historii japoński władca, odwiedził Chiny.
Japońska firma Canon pod panowaniem wspomnianego cesarza miała się dobrze. A nawet bardzo dobrze. Była na fali wznoszącej. Miała aparaty rozmieszczone na każdej półce cenowej i choć zaliczyła marketingowe wpadki, np. aparat analogowy EF-M, do którego można było podłączyć wyłącznie obiektywy autofokus (pisało się o tym Buntowniku z Wyrobu – LINK), to jednak sukcesy w postaci masowego używania jej produktów przez fotoreporterów na wszystkich wydarzeniach sportowych (w 1992 odbyła się olimpiada w Barcelonie) przykrywały wszelkie niedociągnięcia. Długie, białe obiektywy Canona celowały w sport i wydarzenia na całym świecie. Sukces, panie szanowny, na całego. Sukces i sława.
W 1992 roku Canon słusznie stwierdził, że najstarszy z gamy semi-profesjonalny model Canon EOS 10 mocno odstaje od poziomu profesjonalnych aparatów 1 i 1HS używanych przez zawodowców. Reporterzy zawsze lubili mieć oprócz flagowego sprzętu także coś lżejszego jako drugie body. Starego EOSa 10 nie kupowali, bo rozbudowane bajery, jakie zastosowano w tym aparacie, były z ducha amatorskie i wodotryskowe, a i minimalny czas migawki czy synchronizacji błysku nie był już rewelacyjny.
W listopadzie zaprezentowano Canona EOS 5, maszynę dla zaawansowanych i pro. Nikt nie przypuszczał, że będzie produkowana przez kolejnych osiem lat, przeżywając dwie serie Canonów profesjonalnych (1 i 1N), oraz że następca (Canon EOS 3) nie zdoła jej zdetronizować i będzie wytwarzana jeszcze dwa lata po jego premierze, do roku 2000, a sprzedawana jeszcze w 2001. Jaki był ten Canon 5, że tak się spodobał?
Duży był. Porządny kawał aparatu. Miał korpus z poliwęglanu (żywicy poliwęglanowej z włóknem szklanym) bez aluminiowego szkieletu w środku, który kryły w swym wnętrzu flagowe canonowskie EOSy 1. Zatem strukturę miał jak aparaty amatorskie. Użytkownicy twierdzili, że Canon 5 trzeszczał pod naciskiem i że dało się go co nieco wyginać. Niemniej zupełnie nie przeszkadzało to temu korpusowi w uchodzeniu z życiem z różnych upadków i uderzeń. Poliwęglan bardzo dobrze absorbował wstrząsy, a elektronika wewnątrz była pancerna jak Czterej Pancerni i Pies. Był to sprzęt „gniotsa – niełamiotsa”, może z małym wyjątkiem górnego pokrętła programów, w którym wyłamywała się blokada, tak że kręciło się w kółko. Nadal jednak aparat działał.
Sterowanie podporządkowano prostocie. W przeciwieństwie do konkurencji w Canonie nie zastosowano żadnych ukrytych pod klapkami przycisków – wszystko było na wierzchu, bardzo dobrze przemyślane i pozwalające na szybkie zmiany parametrów. W większości aparatów, na przykład, wstępne podniesienie lustra, którego używają fotografowie strzelający ze statywu (redukuje drgania aparatu podczas wyzwolenia migawki i zapobiega minimalnemu poruszeniu zdjęcia) było zwykle zakopane gdzieś w ustawieniach. Za każdym razem, chcąc zrobić zdjęcie z podniesionym wcześniej lustrem, trzeba je było aktywować, a potem pracowicie dezaktywować. W Canonie 5 wystarczyło je raz powiązać z samowyzwalaczem, a potem miało się je pod jednym klawiszem włączającym samowyzwalacz. Dało się też w Piątce uniezależnić ostrzenie autofokusa od wyzwolenia migawki – kciukiem aktywowało się śledzenie obiektu, a palcem wskazującym na spuście – trzaskało zdjęcie. Reporterzy sportowi korzystali z tego nagminnie, dawało to większą kontrolę nad bresonowskim chwytaniem momentów.
Były też bajery. Tak niewiarygodne że ho-ho. Przypomnijmy – mamy lata 90. XX wieku, dwadzieścia sześć lat temu. A tu Canon EOS 5 miał możliwość sterowania ostrością za pomocą oka fotografa! Wystarczyło lekko nacisnąć spust i popatrzeć na jeden z pięciu widocznych w wizjerze punktów. Aparat sam wyostrzał na ten punkt. Wcześniej trzeba było zrobić kalibrację na swoje oko, a potem już hulaj dusza – jak pilot F16! Nieźle, co? Nie działało to tak szybko, jak by się chciało, przyznajmy. I tylko w kadrach poziomych, a w pionie już nie. Ale czegoś takiego nie miał nikt na świecie. Co ciekawe, pomysł przestał być przez Canona rozwijany i w dzisiejszych aparatach nie ma po nim śladu.
Drugim bajerem była bezszelestność. Piątka (wzorem wcześniejszego Canona 100, o którym się już pisało- LINK) miała napęd przewijania filmu zrealizowany za pomocą neoprenowych pasków klinowych, a nie za pomocą trybów, jak w lustrzankach amatorskich – dawało to niespotykanie niski poziom dźwięków podczas robienia zdjęć.
Poręczny, łatwy w obsłudze, solidny, bardzo cichy. Ale to nie wszystko. Canon EOS 5 miał charakterystyczny kształt – zaokrąglonego na dwóch rogach prostokąta z wystającą nad pryzmatem lampą błyskową o kanciastej formie. Ta lampa błyskowa to był kolejny bajer. Była to wówczas najmocniejsza lampa błyskowa, zainstalowana w jakimkolwiek aparacie. Mocniejszą zastosowała dopiero Minolta pięć lat później. A potem już nigdy nie dawano takich dobrych – księgowi stuknęli się w głowę: lampy zewnętrzne też musiały się sprzedawać i zakazano inżynierom montowania w lustrzankach czegokolwiek innego niż marny ogarek.
Lampa Canona 5 nie dość, że była mocna (liczba przewodnia max 17), to jeszcze do tego miała zoom! Wszystko to zmieszczone w pudełeczku nad pryzmatem – wewnętrzne lustra lampy, napędzane silnikiem kierowały strumień światła albo szerzej, albo węziej, w zależności od ogniskowej obiektywu. Dzisiaj, żeby mieć takie cudo, trzeba wydać tysiąc peelenów na lampę zewnętrzną. Wtedy była w cenie. Do tego EOS 5 miał coś, za czym tęsknią niektórzy dzisiejsi użytkownicy- wbudowaną czerwoną lampkę, która za pomocą silnego światła diodowego rzucała wzorek w ciemnościach. Dzięki temu podświetlaczowi Canon 5 był w stanie wyostrzyć na cel nawet w absolutnej, nieprzeniknionej dla oka ciemności. Spróbujcie to zrobić na waszym dzisiejszym, współczesnym aparacie, a zobaczycie różnicę (podświetlenie z korpusu miało co prawda wadę, poprawioną w późniejszych Canonach – Piątka nie chciała używać podświetlaczy z zewnętrznych lamp, nie chciała i już).
Poręczny, łatwy w obsłudze, solidny, bardzo cichy, genialna lampa błyskowa. Ale to jeszcze nie wszystko. Jeszcze parametry i szybkość działania. Migawka doganiała najkrótszym czasem otwarcia aparaty profesjonalne – 1/8000 sekundy, pozwalające zamrozić praktycznie każdy ruch. Szybkość – 5 klatek na sekundę. Jeszcze dzisiaj nie wszystkie aparaty to potrafią. Ba! Następca naszej Piątki, czyli Canon EOS 3 nie doganiał jej osiągów i dawał tylko 4,5 klatki na sekundę.
Z boosterami do naszego EOSa 5 było cienko. Był dostępny wygodny uchwyt pionowy ze spustem, ale bez baterii. Kwestię dodatkowego zasilania w Piątce rozwiązano oldskulowo – w sprzedaży był zasobnik na baterie, podłączany do aparatu rozciągliwym kablem typu telefonicznego. Zasobnik ten starczał według relacji z epoki – uwaga uwaga – na pół roku intensywnej pracy reporterskiej! Do tego, ponieważ był niezależny od aparatu – można go było na Syberii, albo w Arktyce trzymać po prostu za pazuchą.
Kozak doński, znany z szycia papach
Brał udział w teleturnieju „Czyj to zapach?”
Ta woń? Koń!
Ta? Kurhan!
Ta? Pazucha zucha druha
Wataha w dłoń chucha:
W tym momencie już Grand Prix miał w łapach!
Stanisław Barańczak
Znając dzisiejszą skłonność akumulatorów aparatowych do tracenia wigoru na byle jakim mrozie – uznaję to za genialny pomysł.
W Piątce zainstalowano zaawansowany automatyczny pomiar światła, oparty na matrycy o 16 polach, powiązanych z punktami autofokusa. Po raz pierwszy w Canonach system błysku także związano z punktem ostrzenia na cel, co zwiększało dokładność działania i trafiania z naświetlaniem zdjęć. Przy okazji Canon EOS 5 został ostatnim zaawansowanym modelem, który mógł korzystać ze starych lamp błyskowych Canona serii EZ, późniejsze domagały się już nowych lamp EX, zatem Piątka była korpusem w sam raz dla olskulowców, którzy nie kwapili się do nowych wydatków na sprzęt.
Tego modelu używało wielu polskich fotografów i wielu zagranicznych. Ze znanych mi na pewno Dingo, mistrz ironicznych zdjęć samochodowych – LINKAparat ten wielu uznaje za dzieło epokowe ery analogowych aparatów z autofokusem. Przejrzałem swoje archiwa, przetrząsnąłem szafy i wyciągnąłem testy z epoki oraz opinie, jakie wyrażali jego użytkownicy. Paweł Baldwin (dziś- www.foto-nieobiektywny.blogspot.com) w „Foto Kurierze” nr 5/2000 porównywał Canona z Minoltą 800si, konstrukcją młodszą o pięć lat. Canon 5 nie klękał i dawał radę. W najważniejszych miejscach nie ustępował wcale konkurentce, a w kwestii prostoty obsługi – zwyciężał. Popularność Canona 5 jest opisywana tak: Wreszcie na Photokinie 1998 zaprezentowano EOSa 3 i bardzo duża część użytkowników „piątki” zaczęła wyprzedawać swoje aparaty. Wkrótce jednak okazało się, że „trójka” przy wszystkich swoich zaletach nie jest warta dwukrotnie więcej niż „piątka”, a tyle trzeba było za nią zapłacić. Problem ten dotyczył zwłaszcza osób, które chciały zmienić swoje amatorskie lustrzanki, w rodzaju EOS-a 500N na coś bardziej zaawansowanego; zrozumiały one, że „trójka” nie jest przeznaczona dla nich. W ten sposób pojawienie się EOS-a 3 spowodowało ponowny, nieoczekiwany wzrost zainteresowania EOS-em 5.
Zawsze chciałem mieć ten aparat. Byłem głupi, że go sobie nie sprawiłem ze dwa-trzy lata temu, w najgorszym dołku cenowym aparatów na film. Zawsze jednak powstrzymywałem się, myśląc, że mam kilka aparatów i jeszcze jeden będzie przesadą. Niestety, wygląda na to, że ci, co chcieli się w Canona 5 wyposażyć – już to zrobili i teraz nie za bardzo je chcą sprzedawać. Wystawiane na aukcjach egzemplarze są po prostu drogie.
Poręczny, łatwy w obsłudze, solidny, bardzo cichy. Genialna lampa błyskowa. Profesjonalnie szybki i wszechstronny, rozsądna cena… Hm. Właściwie to wiadomo, dlaczego ten sprzęt zdobył olbrzymią popularność i dorobił się legendy.Zatem – na pomnik go! Metalurdzy, szykujcie piece i retorty. Odlać ze spiżu! (Razem z Renault Twingo – LINK i Nokią 6230i – LINK)
Źródła i źródełka:
http://pansfilmcameras.blogspot.com/2010/09/canon-eos-5.html
http://www.fraryguitar.com/canon_eos_5_a2e_a2.htm
https://www.photo.net/equipment/canon/eos5.lgc
http://www.mir.com.my/rb/photography/hardwares/classics/eos/eoscamera/EOS5A2EQD/index.htm