Niby podobnie stoją na stole obok soli i pieprzu, każda w osobnym papierku. Polskie wykałaczki są jednak drewniane, a duńskie plastikowe. Polskich używa się dyskretnie, duńskich – jawnie i bez żenady. Sam widziałem w duńskiej restauracji – starszy pan, czekając na rachunek, usuwał sobie spomiędzy uzębienia resztki żeberek, a jednocześnie rozmawiał z żoną. Przy innym stoliku piękna, młoda Dunka – najwyraźniej na romantycznej kolacji z przystojnym Duńczykiem – gmerała sobie w ustach, zresztą z sukcesami. Coś tam w końcu wydłubała, popatrzyła, ja odwróciłem wzrok. Przecież nie będę się gapił – wystarczy, że gapił się narzeczony. Można powiedzieć, że spijali sobie z dzióbków. Taka widać kultura, taki zwyczaj. Nie oceniam.
Nie oceniam, wykształcony na Bunuelu – uruchamiam widmo wyobraźni, wykształcony na Pasku – karmię się skandynawską dziwnością. Tacy Duńczycy dla mnie mogliby jeść w domu, a do restauracji chodzić tylko na dłubanie. Talerze i sztućce leżałyby na stole tylko dla ozdoby, najważniejsze byłyby wykałaczki. Owszem, czasem ktoś by dyskretnie odgryzł kawałek włóknistej wołowiny, ale tylko po to, by móc użyć plastikowego narzędzia. No to cyk – wznosiliby toasty, trącając się wykałaczkami. No to jeszcze po jednym dłubanku i kończymy – kończyliby biesiady. Takie sobie sceny wyobrażałem w średniowiecznym Ribe. Dla żartu zamówiliśmy tam rybę, proste dania do podania w Danii.
Nadziwiwszy się do woli miejscowym zwyczajom, wyszliśmy z restauracji z resztkami żeberek i kawałkami ości między zębami. Wszystko było już zamknięte – zabytki były zamknięte i muzea były zamknięte, sklepy, basen i kramy z pamiątkami również. Tylko cmentarz był otwarty, więc poszliśmy zobaczyć cmentarz. W warstwie roślinnej bogatszy był od naszych ogrodów botanicznych, w warstwie estetycznej piękniejszy od naszych parków. Aleje drzew morwowych, równo przystrzyżone żywopłotki wyznaczające granice kwater, trawniczki pielęgnowane równie starannie jak korty w Wimbledonie. Pielęgnowane – dodajmy – przez robota koszącego trawę. Wyglądał jak reklamowane u nas maszyny do odkurzania, taki automatyczny kamień do carlingu albo żółw z płaską skorupą. Sunął po cmentarnych trawniczkach, sam zawracał, napotkawszy przeszkodę.
Cmentarz był piękny, ale nie było na nim żywej duszy. Nie było tam smutku, był porządek, było hygge. Nie byłem pewny, czy napisy na kamieniach to nazwiska przodków osób spotkanych w restauracji, czy może nazwy egzotycznych roślin. Pod cmentarnym żywopłotem szedł pan z małym pieskiem. Wesoły piesek wydał mi się elementem koniecznym w miasteczku tak czystym i zadbanym, że aż strach. Żadnych reklam, żadnego graffiti, żadnych śmieci ani psich odchodów. Kolory żywe jak w zestawie klocków Lego. Pod drzewem rower zostawiony na noc bez zabezpieczenia. Na cmentarzu zielone konewki, z których korzystać może każdy.
Baśnie Andresena i klocki Lego. Uczta Babette Karen Blixen i Festen Thomasa Vinterbergera. Surowość obyczaju i subtelna sztuka, czystość i brud, zasady. Dogma(t): Nazwisko reżysera nie powinno znajdować się w napisach końcowych. Czy Andersen mógłby dziś stworzyć Dziewczynkę z wykałaczkami?