Każdy mówca dysponował czterema minutami czasu dla wyłożenia swych tez, co i tak było sporo, zważywszy że zgłoszono 198 referatów z 64 państw. Aby przyspieszyć tempo obrad, referaty należało przestudiować na własną rękę, przed posiedzeniem, orator zaś mówił wyłącznie cyframi, określając w ten sposób kluczowe ustępy swej pracy.(…) Stanley Hazelton z delegacji USA zaszokował od razu salę, powtarzając z naciskiem:- 4,6,11, z czego wynika 22; 5, 9 ergo 22; 3, 7 2, 11, skąd wynika znowuż 22! – Ktoś wstał wołając, że jednak 5, ewentualnie 6, 18 i 4. Hazelton odparował zarzut błyskawicznie, tłumacząc, że tak czy owak 22. Poszukałem w jego referacie klucza numerycznego i dowiedziałem się, że cyfra 22 oznacza katastrofę ostateczną.
Stanisław Lem „Kongres Futurologiczny”
Strasznie Państwa Szanownych przepraszam, ale ja bardzo emocjonalny jestem, a mało racjonalny. Dlatego od razu po obejrzeniu łódzkiego Fotofestivalu 2018 dostałem doła. I to po obejrzeniu zaledwie jakiejś 1/4 wystaw.
Co by tu nie mówić Fotofestival jest przedsięwzięciem, z którym można wiązać duże nadzieje – dobrze zorganizowanym, międzynarodowym, żywym i wsiąkniętym w miasto. Dzieje się. Pół mapy Łodzi jest upstrzone festiwalowymi wystawami, zobaczyć ich wszystkich pewnie się nie uda. Ale od czegoś trzeba zacząć. Zacząłem od samego centrum na Tymienieckiego, gdzie wystaw najwięcej.
Tegoroczna edycja odbywa się pod hasłem Ludzka natura. Korelacje człowieka z przyrodą ujęto tu na wszelkie sposoby, detalicznie i perspektywicznie, mikro i makro, synteza i analiza. Ale chyba zostaję powoli marudzącym starcem (nie ma wyjścia). Nie zdołałem w rajską dziedzinę ułudy na skrzydłach wzlecieć nad światem. Nic mnie nie porwało. No co ja poradzę.
To wcale nie było nudne, wręcz przeciwnie – ciekawe. To nie było banalne, wręcz przeciwnie – bardzo istotne. To nie było wtórne, a wręcz przeciwnie – całkiem twórcze. Ale po wyjściu z centrum Fotofestivalu 2018 pomyślałem sobie – gdzie w tym wszystkim fotografia? Na piątym planie tych projektów… Służyła za ilustrację. Do tego każda z tych wystaw dowodziła że jednak 22, jak u Lema. Niewątpliwie dążymy do ekologicznej zagłady, która jest nieunikniona. Serio. Modlę się tylko, by nastąpiła jak najpóźniej, ale na podstawie przedstawionych na Fotofestivalu dowodów można sądzić, że nawet jak cywilizacja ludzka da „całą wstecz”, to i tak nic nam nie pomoże. Przykre.
Z fotografii na wystawie głównej nie było nic, co by mnie urzekło od pierwszego wejrzenia. A ja bym chciał, jako starzec marudzący, żeby mnie urzekało. Weźmy poprzedni Fotofestival, opisywany rok temu – LINK. Prosty auto-test: jakie zdjęcia zapamiętałem z zeszłorocznych wystaw? (Oczywiście oprócz Martina Kollara, bo jego zdjęcia wręcz zaczynały mojego bloga kilka lat temu – LINK). Zapamiętałem z zeszłego roku doskonałe zdjęcia z egipskiego kurortu autorstwa Andrei i Magdy, zapamiętałem sporo zdjęć agencji NOOR. Nie muszę sięgać do źródeł, żeby je sobie zwizualizować w wyobraźni. Otóż z tegorocznej wystawy zapamiętałem doprawdy mało co. Rzecz jasna nóż mi się w kieszeni otwiera na wspomnienie firmy Monsanto, o której jest duża reportersko-śledcza wystawa Mathieu Asselina. Drżę z gniewu, kiedy sobie przypomnę gigantyczną wyspę śmieci na Pacyfiku, która występuje w detalu na zdjęciach Mandy’ego Barkera i z podziwem patrzę na wielkie dzieło ocalenia genetycznego roślin (Dornith Doherty). Niestety, myślę o tym jako o ideach, a zupełnie nie jak o obrazach. Ideologie i idee zdominowały tegoroczny Fotofestival. Zdjęcia zostały cofnięte do dalszego szeregu. To, co dominuje na tych wystawach, to publicystyka.
Musiałbym nieco skrytykować Fotofestival, gdyby wystawy główne były jedynym punktem programu. Ale oczywiście – nie są. Jest satysfakcjonująca wystawa Grand Prix, odbywająca się w Off Piotrkowska (świetne zdjęcia Natana Dvira, proste, ironiczne, wymagające oka i długiego czatowania na moment) i całe mnóstwo różnorodnych i ciekawych wystaw towarzyszących, w sam raz dla takiego marudzącego, rozemocjonowanego klasyka jak ja – cztery bardzo ciekawe w Łódzkim Domu Kultury. Tam znalazłem najlepsze (moim starczym zdaniem) zdjęcia na wystawach Fotofestivalu. Pierwsze na wystawie Siergieja Mielniczenki (Serghey Melnitchenko) pod tytułem Behind the scenes, nagrodzonej Leica Oskar Barnack Award, pokazującej mroczne życie w chińskim klubie nocnym. Żywe, mocne i emocjonalne (coś dla mnie).
Drugie zdjęcie to najlepszy (moim, starczym emocjonalnym zdaniem) portret na Fotofestivalu. Zrobił go Mateusz Kowalik w swoim onirycznym reportażu z Dolnego Śląska pod tytułem Do raju jeszcze daleko. Na jego wystawie jest jeszcze kilka świetnych portretów.
Dwie bardzo atrakcyjne wizualnie wystawy można obejrzeć na rynku Manufaktury – pierwsza to urocze do imentu zdjęcia Witolda Plewińskiego z lat 50. z Włoch, gdzie słodkie dolce vita sąsiaduje z Ferrari 250 GT Lusso, wszystko to wywieszone jako pranie na sznurkach. Celny tytuł Laveteria italiana. Fajne!
Drugą wystawę zaserwował nam dostawca prądu i ciepła – Veolia, przeszukując swe archiwa i oddając je w ręce nieocenionego łodzianina Stefana Brajtera, specjalisty od Refotografii – LINK, czyli od powtarzania dzisiaj ujęć sprzed stu lat, dzięki czemu dostajemy esencję upływającego czasu, jaki dotyka nasze miasto. Zdjęcia Veolii dają do myślenia, aczkolwiek są interesujące przede wszystkim dla łodzian.
Najlepsze cymesy można też znaleźć wśród fotofestivalowego konkursu na Fotograficzną Publikację Roku. Wygrał go Rafał Milach swoją książką Pierwszy marsz dżentelmenów. Jury napisało w werdykcie: Mając ją w rękach niemożliwym jest znalezienie skojarzenia do innej publikacji.(…) to z trudem można oddzielić go od zaprezentowanych w niej prac. Publikacja jest efektowna, wręcz dekoracyjna, gdzie forma zderza się z trudnym tematem archiwum. To projekt totalny, niezwykle też formalny, wysmakowany produkcyjnie.
Przyznam, że mógłbym z tym werdyktem polemizować, bo książka może natychmiast nasuwać skojarzenia z publikacjami rosyjskich konstruktywistów, ale to polemika emocjonalna, typu „nie znam się, to się wypowiem”. Rafał Milach robił już, moim starczym zdaniem, lepsze publikacje, leżą one na stołach i regałach księgarni wystawiających się w fotofestiwalowym foyer – można sprawdzić samemu, czy nie kłamię.
Dwie inne książki z nagrodzonych są natomiast wprost świetne – jedna to Traces Weroniki Gęsickiej, koncept polegający na przerobieniu amerykańskich zdjęć rodzinnych, czy też reklamowych, z lat 50. Przerobieniu tak perwersyjnym, że aż skręca. Niesamowita celność i wymowność przykuwa uwagę, także wspaniałe wydanie! Druga książka to album OVER Kacpra Kowalskiego pokazujący z lotu ptaka niezwykłą geometrię zimy. Jeżeli wpadniecie na Fotofestiwal, to zatrzymajcie się przy regale z nagrodzonymi książkami i zerknijcie koniecznie!
Może uda mi się być na następnych wystawach Fotofestivalu 2018 i napisać kolejne recenzje i polecajki. Na razie mogę podsumować – fajnie jest w tej fotograficznej Łodzi! Dla każdego coś się znajdzie. Nawet dla rozemocjonowanych starców, czytających Lema.
Zdjęcie górne – Mateusz Kowalik, zdjęcie dolne – Siergiej Mielniczenko, materiały Fotofestiwalu, zdjęcia reportażowe – Marcin Andrzjewski