Jako niewyrobiony parweniusz nie słucham jazzu. Inne proste gatunki muzyczne – proszę uprzejmie, jakieś rapy czy reggae, coś co buja i wali rytmem po głowie, coś co łupie i basuje pierwotnym łupaniem, oczywiście. Słucha się. Zniosę nawet disco polo, majteczki w kropeczki, jej piękne czarne oczy. Ale jazzu słucham tylko z przypadku, jak go akurat zmieszają z innymi gatunkami, przeznaczonymi dla większych prostaków. Ale za to czytam Magdalenę Grzebałkowską, i to namiętnie.
Magdalena Grzebałkowska – szajning star polskiego reportażu. Patrzę na zdjęcie z tylnej strony okładki, z którego spogląda na nas reporterka, świdrując swym spojrzeniem zza oprawek okularów. Aż strach. Sądząc po jej książkach – prześwidruje na wylot, przewierci, wynicuje i skórę oprawną w ramki powiesi jako trofeum na ścianie. Dotrze do wszystkiego, albo prawie. Wypyta wszystkich o wszystko, a potem nam to opisze. Smacznie i stylowo. Obrazowo.
Grzebałkowska ma swój styl, który wbija się w umysł i zapada w pamięć. Ma ona swój czas ulubiony. Czas teraźniejszy. Wszystkie jej książki dzieją się przed oczami tu i teraz, jakby bliżej nas, inaczej niż gdyby opisywano je jako przeszłe. Nie ma tu nic z historii „dawno, dawno temu”. Emocje buzują. Krótkie, bardzo dobitne zdania, często zestawiane w kontrastowy sposób, miękko, miękko i nagle – buch obuchem w łeb! Czas teraźniejszy. Reporterka bardzo rzadko łamie swoje teksty innym czasem. O tym będzie jeszcze pod koniec.
Tym razem Magdalena Grzebałkowska wzięła na warsztat Krzysztofa Komedę Trzcińskiego. Nie miałem do Komedy żadnego prawie stosunku emocjonalnego, kołysankę do Dziecka Rosemary znałem z filmu i z radia (Czyżbym już słuchał jazzu?! No nie. W epoce pisania kołysanki Komeda był krytykowany właśnie za odejście od jazzu), nazwisko wybitnego muzyka nie było mi obce, a także inne znane nazwiska licznie (bardzo licznie) w tej książce występujące – Polański, Frykowski, Urbaniak, Ptaszyn Wróblewski, Stan Getz, Hłasko, Kostenko, Trzaskowski, Dudziak, Skolimowski, Matuszkiewicz, Grynberg. Jednak nigdy nie szalałem za muzyką z tamtych lat ani za samym Trzcińskim. Dlaczego zatem kupiłem książkę Komeda. Osobiste życie jazzu?
Skusiło mnie to „osobiste życie” w tytule i nazwisko autorki. Liczyłem na wniknięcie w klimat czasów młodości moich Rodziców, o których to czasach opowiadali oni różne ciekawe wspominki. Bawili się bądź co bądź w tych samych lokalach co wymienieni powyżej gwiazdorzy, a niektórych znali osobiście. Klimat rozrywki na umór i na przekór w dość ponurych czasach PRL. Nie zawiodłem się ani trochę.
Sam Komeda to enigma. Ciężka do rozwiązania zagadka. Człowiek bardzo lubiany, nadzwyczaj zdolny, ale straszliwie zamknięty w sobie i milczący. O ile o Beksińskich można było łatwo napisać wspaniałą książkę (Beksińscy. Portret podwójny), bo oni po prostu non stop coś gadali, nawijali i prowadzili rejestrowaną interakcję, o tyle o samym Komedzie byłoby to ciężkie i niełatwe. Gdyby skupić obiektyw tylko na nim, otrzymalibyśmy portret niemy. Ale Magdalena Grzebałkowska rozgrywa to świetnie. Dopada kolejnych świadków epoki, przyjaciół, współmuzyków, przekopuje listy, pisma urzędowe, akta IPN, wydobywa wszystko, co tylko da się wydobyć i co chwila odjeżdża zoomem na szerokie plany polskiej sceny jazzowej. A tam – pierwsze sopockie festiwale lat 50. z konferansjerem Leopoldem Tyrmandem, aktorzy teatru Bim Bom z pojedynczymi literami „U”, „P”, „A” i „D” na transparentach, od czasu do czasu ustawiający się w wiadomej kolejności, zaniepokojone władze, przykręcanie śruby, amerykańska imperialistyczna muzyka, a wcale nie, bo to tradycyjne pieśni murzyńskie, udawanie głupiego, zakazy i jazz grany pokątnie w piwnicach, a potem wręcz tajnie w prywatnych mieszkaniach.
W tym wszystkim Komeda, sympatyczny samorodny geniusz, który szlifuje swój talent. Imprezy w knajpach, picie do rana, żebranie o paszport, eksportowe wyjazdy za grosze, biedowanie prawdziwe, nie udawane. Degrengolada materialna, ale za to kipiący ferment umysłów i fantazji. Grzebałkowska opisuje jak jazz niesamowicie otworzył polską muzykę i kulturę na świat. Wydaje się, być może pozornie, że pomimo zamknięcia za żelazną kurtyną mieliśmy wtedy znacznie większy udział w światowej kulturze niż teraz. Jakiś niesamowity wysyp diamentów światowej klasy.
Na początku książki można natknąć się na krótkie przeglądy gazetowych nagłówków i ogłoszeń, które przez chwilę wydały mi się autoplagiatem z „Wojny i Pokoju. 1945” Grzebałkowskiej, w którym były one osią konstrukcyjną całości. Jednak to tylko wprowadzenie w klimat epoki, za chwilę, gdy już zanurzymy się w nurt, będzie prowadzić nas głównie jazz, jam sessions, warszawskie Jazz Jamboree (nazwa wymyślona przez Tyrmanda), granie po kanciapach, dziwnych lokalach, tancbudach, do których ciągną coraz większe tłumy. Grzebałkowska daje przekrój, a nawet soczystą kronikę lat rozkwitu, świetności i pewnego przygaszenia popularności jazzu w Polsce. Najwięksi zyskują sławę i pieniądze, duże, zwłaszcza jak na ludową Ojczyznę, wyjeżdżają na tournée i saksy.
Ten pobyt na saxach zaszkodził mu na maxa
Praca w fabryce zamieszała mu w psychice
Więc wygłodzony wyposzczony i zmęczony
Zapragnął wrócić do ojczyzny i do żony
Niestety żona była z nim już rozwiedziona
I nie za bardzo wiedział czym ją ma przekonać
Poza tym w czasie gdy przebywał on na saxach
Ojczyzna jego zmieniła się na maxa
Znów się w ojczyźnie poczuł tak jak na obczyźnie
Tak to jest gdy się trochę świata liźnie
Maleńczuk i Waglewski
Oczywiście lata Komedy to nie lata osiemdziesiąte, jak u Maleńczuka, ale mimo wszystko schemat tej piosenki nasuwa się z tyłu czytelniczej głowy podczas lektury. I jeszcze jeden cytat się jakoś nasuwa. Niby groteskowy, ale zasadniczo jest w nim coś:
Powiem prawdę całą
Kiedyś mi zaproponowano
kontrakt. Sto milionów dolars.
Niemało
Sto milionów telefonów
Dzwoni w moim domu
(…)
Ja odmówiłem żądaniom tej kliki
Bo spece od muzyki
Oni biorą narkotyki
I wódkę
Życie muzyka bywa krótkie
Bo przecież kto mi zagwarantuje jakie będą skutki?
Widzę w przyszłości smutki
I wiszące fatum
To nie kontrakt
To ultimatum.
I obowiązki
Branża – bagno grząskie.
Kto rano wstaje, ten się wygrubasi Afrokolektyw
Życie osobiste i rodzinne Komedy, także wnikliwie opisane przez Grzebałkowską, splata się ściśle z jego graniem i karierą. Dom otwarty, przez który przewijają się olbrzymie tłumy ludzi, zarówno buduje, jak i niszczy, daje masę towarzyskich kontaktów, ale pozbawia spokoju i intymności. W tym całym bigosie Krzysztof Komeda Trzciński zaszywa się w kącie i komponuje epokowe dzieła, wymyśla aranżacje i tworzy muzykę filmową. Jest w tym niesamowity. Agnieszka Osiecka:
(…) Panowie reżyserowie uparli się, że musimy przyjechać do Torunia. Nigdy nie zapomnę tej drogi, ponieważ była taka krzyśkowata, komedowata. On był mrukiem, miał garbusa i jechaliśmy sobie tym volkswagenem z Warszawy do Torunia. Długo było, pusto było, nudno było. Krzyś nie powiedział do mnie ani słowa. To ja też nie powiedziałam do niego ani słowa, bo jakże tak? Przyjechaliśmy tam, byli panowie, którzy kręcą film, byli aktorzy, ale jakoś nikt nie umiał wytłumaczyć nam, o co chodzi. A zasada była taka: przyjedźcie, to poczujecie atmosferę planu. Niczego nie wyczuliśmy, bo też nikt nam niczego ciekawego nie powiedział. (…) Nic z tego nie zrozumieliśmy, wsiedliśmy do tego volkswagena i z powrotem jechaliśmy strasznie nudno. Wreszcie gdzieś pod Warszawą, Krzyś się odezwał: „Ja ci coś powiem. Ty zrób tekst pod Okudżawę, ja zrobię muzykę pod western i to będzie to, o co im chodzi”. W ten sposób powstała nasza piosenka „Nim wstanie dzień”.
Magdalena Grzebałkowska tylko w ostatnim rozdziale porzuca swój czas teraźniejszy. Na rzecz przyszłego. Śmierć Komedy jest zapowiadana jako przyszła nemezis, zawisa nad teraźniejszymi opisami. Ten zabieg stylistyczny przebiega jak dreszcz po tekście, zwiększa moc i niepokoi. Komeda, geniusz muzyczny zabłysł krótko. W tak młodym wieku osiągnął najwyższy szczyt, ale nie dane mu było nic więcej. Czy dzisiaj dałoby się tak działać, tak żyć? Tyle osiągnąć i tak skończyć? Każda strona tej książki, tak mi się zdaje, mówi do nas, że czas się zmienił, że to było inne życie, niby podobne, ale jednak inne. Że brawura i fantazja były w większej cenie, a życie ludzkie znacznie niżej wyceniane. Miało to swoje dobre i złe strony. Plusy dodatnie i plusy ujemne, jak mawiał noblista.
Książka „Komeda. Osobiste życie jazzu” jest może ciut mniej porywająca niż biografia Beksińskich, którą czytałem noce całe, aż po poranek, żeby pochłonąć choć stroniczkę jeszcze, ale zważywszy na charakter bohatera była książką o znacznie większej skali twórczej trudności. Ciekawi was może ile się taką książkę pisze? Cztery lata, mniej więcej. Odwiedza się Szwecję, USA, Rosję i Niemcy i drąży, kuje kilofem przeszłość, odsłania pędzelkiem z piasku drobne kosteczki, a z nich składa szkielecik nieistniejących od lat postaci. Wielu kluczowych świadków już nie żyje. Hłasko, Zofia Komedowa, Frykowski, Sharon Tate… Autorka dokopuje się do różnych, bliżej nikomu nieznanych postaci, zapomnianych jazzmanów, dawnych żon i kochanek, byłych przyjaciół, niespodziewanych dla tej historii osób, którzy pięknie pomagają w złożeniu tej mozaiki w spójną całość.
Być może polska szkoła reportażu wplata w swe tematy więcej spekulacji i fikcji niż inne narodowe szkoły, ale wydaje się, że przy żadnym zagranicznym reportażu nie odczułem tylu emocji, celnej wielobarwności i nie złapałem tyle sensu życia co przy tekstach Szczygła, Szejnert, Grzebałkowskiej. Nie wiem, jaki temat Magdalena Grzebałkowska obrała jako następny, kogo wzięła na celownik, kogo przemagluje i na kogo zastawia sieci, ale jej następną książkę kupię na pewno.