Ten film zbiera znakomite recenzje, ten film się podoba. A nawet jeśli nie do końca się podoba, to i tak nie wypada zgłaszać zastrzeżeń, bo za poprzedni film Oscar, a teraz nagroda w Cannes. Ja jednak odważnie daję mu (tylko?) cztery gwiazdki na sześć. No dobrze, po powtórnym obejrzeniu daję mu cztery i pół na sześć. Może za trzecim razem dałbym już pięć? Wojna domowa Pawła Pawlikowskiego to film, w którym odkrywa się kolejne pokłady i smaczki. To film w wielu aspektach wyśmienity.
Historia tragicznej miłości Zuzanny i Wiktora, pięknej, młodej solistki zespołu folklorystycznego (w tej roli Joanna Kulig) i prowadzącego ten zespół kompozytora i dyrygenta (Tomasz Kot). Ich miłość nie może się spełnić – jak sugeruje tytuł – głównie z powodu warunków, w jakich przyszło im żyć. Dwadzieścia powojennych lat w stalinowskiej, a potem gomułkowskiej atmosferze nie sprzyja płomiennym romansom i nie pomoże kochankom nawet ucieczka na Zachód, gdzie będą czuć się wyobcowani. Zabierz mnie stąd – mówi Zuzanna do Wiktora w jednej ze scen. Równie dobrze mogłaby powiedzieć: zabierz mnie stamtąd. Zimna wojna toczy się też między nimi – kochają się, ale też ranią, tęsknią, ale też opuszczają. Przy okazji krzywdzą kilka innych osób.
Ten film ma wiele zalet. Reżyser (i współscenarzysta w jednej osobie) potrafił znaleźć równowagę między tym, co prywatne i intymne a elementami historycznego tła. Czasy powojenne są tu pokazane, ale Historia nie dominuje nad historią, raczej ją uzupełnia i uzasadnia. Muzyka, która jest jednym z tematów filmu, organicznie wiąże się z obrazem, a jednocześnie nabiera czasami znaczeń symbolicznych (na przykład, gdy Wiktor przechodzi linię graniczną w Berlinie, następuje wyciemnienie i nagle wybucha jazz – muzyka wolności). Precyzyjny scenariusz, w którym każda scena służy jednocześnie opowiedzeniu historii, charakterystyce bohaterów i pokazaniu dwóch portretowanych światów – Wschodu i Zachodu. Do tego znakomite aktorstwo, także w wykonaniu niewspominanych jeszcze Agaty Kuleszy (według mnie najlepsza rola, odkrywająca jakąś tajemnicę postaci pani choreograf zespołu) i Borysa Szyca. I oczywiście zdjęcia Łukasza Żala – czarno-białe, trochę stylizowane na kino z epoki (także nietypowym formatem 4:3), wysublimowane estetycznie, niekiedy w nieoczywisty sposób metaforyczne (wykorzystanie motywu lustra w scenie przyjęcia po występie zespołu).
A jednak czegoś mi tu brakuje. Jak na film o miłości jest Zimna wojna za zimna, zbyt matematyczna. Można oczywiście powiedzieć, że tak miało być, ale czy na pewno? Czy było zamierzeniem twórców takie opowiedzenie miłosnej historii, że w ogóle nie widzimy rodzącego się uczucia, zakochania. Pan od muzyki zwraca na egzaminie uwagę na jedną z dziewczyn, potem ją zagaduje podczas ćwiczeń i od razu przechodzimy do sceny erotycznej (mija sporo czasu, ale z tego etapu nie mamy żadnej sceny). Dziwnie urywa się też wątek postaci granej przez Agatę Kuleszę. Przez pierwszych dwadzieścia minut jest ona pierwszoplanową bohaterką, po czym wychodzi z koncertu i tyle ją widziano. Atuty filmu stają się jego wadami. Precyzja scenariusza, pozostawienie tylko potrzebnych scen sprawia, że dramaturgicznie wszystko rozgrywa się na jednym poziomie, w jednej temperaturze. No i zdjęcia – świetne, ale nie da się ukryć, że widzieliśmy je już w poprzednim filmie Pawlikowskiego. Zimna wojna to taka Ida, tylko jeszcze bardziej. Do wypracowanej z Ryszardem Lenczewskim koncepcji Łukasz Żal dodał trochę efektownych jazd, sporo ciekawego kadrowania, ale klimat jest ten sam, a niektóre ujęcia to prawie (zamierzone?) cytaty.
Dla mnie to jest przede wszystkim film o muzyce. O autentyczności w muzyce. Zaczyna się od scen z wiejskimi muzykantami, których utwory są przez muzyków o zacięciu etnograficznym nagrywane (mieli już w Polsce takie magnetofony?), opracowywane, przerabiane. Widzimy proces przerabiania folkloru w Mazowsze, potem ten produkt można przerobić na jazz i sprzedać za granicą. Można dopisać nowy tekst, można wydać płytę. A potem jest już muzycznie równia pochyła. Gust masowej publiczności domaga się więcej atrakcji, więc witamy na scenie pseudomeksykański zespół i panią w peruce. Cały amfiteatr śpiewa z nami. Puentą jest Bach w wykonaniu Glenna Goulda na części końcowych napisów – ten utwór wyznacza poziom, na który może wznieść się muzyka. Czy kino także?
Ponadto w tym tygodniu polecamy:
- wystawę Łukasza Prusa-Niewiadomskiego w łódzkiej palmiarni – wernisaż 15 czerwca o 18.00
- wystawę Iwana Kulika w galerii Nowa Gdynia – wernisaż 16 czerwca o 19.00
- k0ncert Anity Lipnickiej w Nowej Gdyni – 16 czerwca o 21.00
Foto: materiały prasowe filmu