Wystarczy dwadzieścia minut dziennie odpowiednio się gimnastykować, by bóle kręgosłupa minęły. Wystarczy trzy razy w tygodniu wybrać się na dwugodzinny marszobieg, by zachować kondycję i dobry nastrój. Nie należy jednak zapominać o umyśle – pół godziny dziennie poświęcone na szarady, szachy albo sudoku zmniejszy ryzyko zachorowania na Alzheimera. No i trzeba czytać – dwadzieścia minut dziennie, codziennie (każdemu dziecku, także dziecku w sobie). A angielski? Wystarczy pół godziny, byle codziennie, i dojdziemy do perfekcji. Poza tym higiena – zęby myjemy po każdym posiłku, szczotkując precyzyjnie przez minimum trzy minuty. Czasami warto też umyć pozostałe części ciała. Warto czytać etykiety, by nie jeść byle czego, warto jeść spokojnie, starannie gryząc pokarm, warto zapisywać wydatki, by panować nad budżetem.
Jeżeli mamy psa, wyprowadzamy go co najmniej trzy razy na dobę, spacerując wolnym (by psa nie stresować) krokiem przez pół godziny. Któryś z tych spacerów mógłby być też konieczną dla dobrego funkcjonowania związku romantyczną przechadzką połączoną z pełną czułości rozmową o codziennych sprawach, ale… od czasu wprowadzenia nakazu noszenia plastikowych woreczków spacery z psem straciły na romantyczności. A zatem do trzech spacerów z psem dodajemy czwarty spacer z żoną. Najlepiej wybrać się na niego po wykonaniu niezbędnych prac domowych, tak by codzienne obowiązki nie stały się głównym tematem rozmowy. Porządki? To proste – wystarczy poświęcić pół godziny, byle systematycznie. Życie naprawdę nie jest skomplikowane.
Problemem jest jedynie fakt, że po zsumowaniu tych wszystkich zaleceń, po dodaniu 8 godzin na pracę, dwóch godzin na dojazdy, sześciu godzin na sen i godziny na posiłki, otrzymujemy kłopotliwy wynik 27 godzin i 15 minut. A gdzie czas na maile, siku i inne przyjemności? No nie da się, nie można być perfekcyjnym panem straconego czasu ani superkowalem swego losu. Z czegoś trzeba zrezygnować, coś trzeba ograniczyć albo… robić kilka rzeczy naraz. (Niektórzy twierdzą, że wystarczy zatrudnić trenera personalnego, ale konsultacje z trenerem też przecież zajmą sporo czasu – to jak z ograniczaniem bałaganu przez kupienie poradnika Jak pozbyć się zbędnych rzeczy?).
Owszem, marszobieg można odbywać podczas drogi do pracy, angielski można powtarzać na spacerze z psem, czytać można w wannie albo w ubikacji. To wszystko daje oszczędność czasu, choć ma też skutki uboczne. Na przykład nasz owczarek niemiecki może nie rozumieć, czemu nagle wołamy go po angielsku. Nie zważając jednak na niedogodności, łączymy gimnastykę ze zmywaniem, czytanie z odkurzaniem, sudoku z podliczaniem domowego budżetu i jakoś wychodzimy na zero. To znaczy mieścimy się w 24 godzinach. Problem w tym, że nasz harmonogram jest napięty niczym cięciwa mistrza świata w łucznictwie. Najmniejsze opóźnienie, na przykład czerwone światło na skrzyżowaniu lub dłuższe czekanie na windę zaburza cały plan.
Powiedzmy, że coś nam niespodziewanie wypadnie, na przykład szkło kontaktowe. Niby włożenie to tylko minuta, ale czas nagli, więc ręce drżą. Z jednej minuty robią się trzy, więc próbujemy to nadrobić, jedząc szybciej. Niestety, zdrowe, pełnoziarniste pieczywo staje nam w gardle – popijamy wodą, próbujemy walnąć się w plecy (z marnym skutkiem). Wybiegamy spóźnieni, ucieka nam tramwaj, to już 10 minut straty. Wszystko się przesuwa, nic się nie posuwa. Angielski, medytacja, gimnastyka… Z tego wszystkiego zapominamy, że właśnie tego dnia w planach mieliśmy kwadrans na zastanowienie się nad sobą.