Jedną z moich ulubionych rozrywek było przez pewien czas wyobrażanie sobie, na co wydałbym główną wygraną w totolotka. Informacje o szczęśliwcach, którzy całkiem blisko, na przykład w kolekturze centrum handlowego w sąsiedniej dzielnicy, trafnie skreślili sześć liczb, dawały marzeniom pozory realności. Oczyma wyobraźni widziałem siebie z walizką pieniędzy, kartką i długopisem, dzielącego miliony na (nie)równe kupki: dla mnie, dla żony, dla rodziny, na później, na cele charytatywne. Na tę ostatnią odkładałem na ogół 20% wygranej. Może gdybym hojniej dzielił się z innymi (w wyobraźni), los bardziej by mi sprzyjał (w realu). A tak cała historia skończyła się na trójce w drugim losowaniu.
Słowo kumulacja na stałe zagościło w naszym słowniku właśnie za sprawą gier liczbowych. Bo choć kumulować mogą się różne rzeczy (na przykład zagrożenia), to najczęściej chodzi o kumulację stawki do wygrania. To kumulacja niczym bojowa trąbka wzywa tłumy do ustawiania się w kolejkach do kolektur, to kumulacja rozpala wyobraźnię i każe płacić podatek od nadziei. A jeśli nie kumulacja, to już na pewno superkumulacja – ogłaszana rzadziej, gdy pula sięga kilkunastu milionów. Jest o czym pisać, jest co komentować. Aby należycie uczcić wejście w czas kanikuły, a przy okazji dać Graczom szansę na spełnienie nawet najbardziej wyszukanych marzeń o letnich podróżach, przygotowaliśmy niezwykły prezent, a mianowicie SuperKUMULACJĘ na wakacje – czytamy na stronie Lotto. Ale spokojnie, to ogłoszenie archiwalne. Nie trzeba rzucać lektury i biec do kolektury.
Można doczytać do końca – niewiele zostało. Zostało pytanie: jak pogodzić z kultem kumulacji powszechnie zgłaszany postulat walki z rozwarstwieniem społecznym? Gdyby przeprowadzić badanie opinii społecznej na temat dochodów – większość zapewne byłaby za zmniejszeniem różnic, sprawiedliwym podziałem, przeciwko skrajnemu zróżnicowaniu. A jednocześnie tak wielu gra, by w swoim przypadku osiągnąć coś przeciwnego. Trudno o mniej egalitarny podział bogactwa niż zasada obowiązująca w totolotku – miliony składają się na wygraną w najlepszym razie kilku szczęśliwców. Przy czym gdy te kilkanaście skumulowanych milionów wygrywa kilku szczęśliwców, to jest tak, jakby jakby mieli pecha. Trafili szóstkę, ale inni też trafili – to jednak nie to. Zwycięzca ma wziąć wszystko, współczynnik Giniego ma dojść do jedności.
Czyżbyśmy byli za wyrównywaniem dochodów, ale z jednym wyjątkiem – nas samych? Cudze bogactwo przeszkadza, nasze nie. Pensje piłkarzy są absurdalnie wysokie, podobnie jak gaże aktorów czy dochody prezesów firm (zwłaszcza spółek skarbu państwa), ale nigdy nie słyszałem, by ktoś skarżył się na absurdalnie wysokie wygrane w totolotku. Powiem więcej – gry o mniejsze sumy mniej ludzi interesują (nawet jeśli prawdopodobieństwo wygranej jest większe). Nikt nie śni o wygraniu 100 złotych ani o kupnie piętnastoletniego auta miejskiego. Lamborghini Aventador – oto kumulacja marzeń. Monika Bellucci i Cristiano Ronaldo na naszych urodzinach w figloraju.
Ostatnio widziałem takie auto na ulicy w Krakowie. Facet wyjechał z osiedlowej uliczki, postał przez dwie zmiany świateł na ruchliwym skrzyżowaniu i pomknął (niezbyt szybko) przez most. Nie jechał na wyścigi (sądząc po stroju), nie jechał do nocnego klubu (sądząc po porze dnia). Dokąd mógł jechać? Do pracy? Czy właściciele takich samochodów w ogóle pracują? A może właśnie muszą brać trzy etaty, by opłacić AC? Mógł też jechać do sklepu po kawior i szampana. Albo normalnie – po jogurt i bułki czy na ryneczek po świeże warzywa (niezbyt praktyczny bagażnik). A może jechał się przejechać, dać na siebie popatrzeć? Było na co – ten samochód to prawdziwe dzieło sztuki. Przez chwilę wyobraziłem sobie siebie za kierownicą. A potem pomyślałem, że z chodnika lepiej się to dzieło ogląda. I że to ja wygrałem.
Foto: Pixabay