Okrążenie siódme. Cztery czterdzieści powiedział do mnie wczoraj na treningu mój zegarek. Pomińmy już fakt, że zegarek mówi, takie rzeczy dzisiaj już chyba nikogo nie dziwią. Skupmy się na tym, co powiedział. Kiedy parę lat temu zaczynałam biegać, pomyślałabym: od siedmiu kilometrów tnę prosto jak strzelił… jakie „okrążenie”? A cztery czterdzieści brzmiałoby mi bardziej jak cena za kilogram wiśni rzucona przez sprzedawcę na targu…
Bieganie zmieniło moje życie, Odkąd biegam, wszystko stało się inne – ten i wiele innych, podobnie egzaltowanie i pusto brzmiących frazesów biegacze wyrzucają z siebie hurtowo. Cały dowcip polega na tym, że wcale nie są one takie puste i egzaltowane. Bo jak się w tę zabawę naprawdę wciągniesz, to zmienia się naprawdę sporo. Ze znaczeniem pewnych słów i wyrażeń na czele.
I oto na przykład, ku początkowemu zaskoczeniu, tak do tej pory oczywiste wyrażanie prędkości w km/h przestaje być dla ciebie naturalne. Najpierw słyszysz, że ktoś pobiegł „po 3:10”, a w planie treningowym widzisz zapis „10 km rozbiegania po 6:00”. I już zaczynasz, tak jak wszyscy biegacze, mierzyć prędkość w minutach na kilometr – bo tak jest wygodniej. Czyli wspomniane na początku 4:40 oznacza, że kilometr przebiegasz w 4 min 40 s. Zupełnie nieistotny jest fakt, że pędzisz wtedy z zawrotną prędkością prawie 13 km/h. No i przy okazji szybko się orientujesz, że 3:10 to dla ciebie absolutnie niedościgła abstrakcja.
Również samo pojęcie czasu staje się nieco bardziej względne. Bo startując w zawodach (prędzej czy później nieodłącznym elemencie biegowego życia), poznajesz też nowe znaczenia słów „netto” i „brutto”. I już przestają ci się kojarzyć z wysokością pensji, VAT-em i dwiema kwotami na fakturze. Teraz ich główne znaczenie to czas liczony od strzału startera do przekroczenia mety – czyli właśnie brutto, a w przypadku netto – cenne minuty lub godziny, które upłynęły od faktycznego przekroczenia linii startu aż do przecięcia linii mety. Bo im więcej osób biorących udział w biegu, tym bardziej rozciąga się ich stawka i nie wszyscy mogą przebiec przez startową matę pomiarową jednocześnie.
Przy okazji warto też wspomnieć „zajezdnię”. Odkąd biegasz, przestaje być ona dla ciebie wyłącznie miejscem, w którym kończą swój nomen omen bieg autobusy czy tramwaje. A zaczyna być bardzo mocnym treningiem lub biegiem, który – planowo i w imię wyższych celów, czytaj: lepszych czasów – wykańcza cię aż do „zajechania”.
Poznając nowe znaczenia słów, nie dasz się już zmylić, kiedy inny biegacz wspomni, że ma ochotę na „połówkę”. W 90 przypadkach na 100 nie sugeruje ci, żebyś wyjął z lodówki dobrze schłodzone pół litra, a myśli o pobiegnięciu półmaratonu. Uwaga, biegi na dystansie „ćwiartki” też się zdarzają – warto wiedzieć, żeby nie było podobnego zaskoczenia… Podobnie ze strzeleniem paru „setek” – tu akurat chodzi o pobudzające stumetrowe sprinty. I, pozostając w temacie, jeśli biegowy kolega lub koleżanka wspomni o Jacku Danielsie, to też raczej nie ma co liczyć na sympatyczny wieczór przy szklance złocistego trunku. Prędzej ma na myśli jakiś trening autorstwa słynnego amerykańskiego trenera Jacka Danielsa (ten „trunkowy” różni się apostrofem przed „s”).
Z czasem nie dasz się też zwieść pierwszemu skojarzeniu, kiedy usłyszysz od biegacza o kamizelce i garniaku. Nie, nie mówi on w tym momencie o garderobie i raczej nie wybiera się na wymagające elegancji spotkanie. Wręcz przeciwnie, najprawdopodobniej zamierza solidnie się sponiewierać w pięknych okolicznościach przyrody – np. na zawodach w górach. W kamizelce, czyli sprytnym biegowym plecaku, który z wyglądu przypomina właśnie kamizelkę i zabierając też w trasę „garniak”, czyli mierzący m.in. dystans, tempo i przewyższenia zegarek marki Garmin, tak właśnie pieszczotliwie w biegowym żargonie zwany.
I to właśnie ów „garniak” będzie mu odmierzać kolejne kilometry, nazywając je „okrążeniami”. Co ciekawe, kiedy właścicielowi przyjdzie do głowy zrobić trening na bieżni i kręcić na niej właśnie okrążenia (zwane z angielska „lapami”), funkcję automatycznego odmierzania trasy z pewnością wyłączy, „łapiąc” je ręcznie, przyciskiem. Bo z prawdziwymi okrążeniami zegarki z GPS-em sobie nie radzą, myląc się haniebnie w mierzeniu długości. Taki mały paradoks. Garniak sprawdzi się za to całkiem nieźle w określeniu kadencji. Nie chodzi tu o precyzyjne odliczenie czasu do kolejnych wyborów (choć pewnie i z tym dałby sobie radę), w świecie biegaczy kadencja to liczba biegowych kroków na minutę.
Trenując, z czasem dowiesz się, że „zabawa biegowa” to wyjątkowo wredne i fałszywe pojęcie. Oznacza jednostkę treningową, zwaną też bodźcem, która poprowadzi cię jak po szynach do wspomnianej zajezdni. Może cię też mocno zaskoczyć fakt, że seniorem zostajesz w wieku lat… 23, a weteranem, przekraczając 35. rok życia – bez konieczności urywania sobie ręki czy nogi w pyle bitewnym. Takie właśnie dopiski napotkasz przy swoim nazwisku w tabelach wyników zawodów biegowych.
Na zawodach, szczególnie tych maratońskich, może też wyrosnąć przed tobą nagle ściana. I nie będzie to ceglany mur, ale mur w postaci słynnej już niemocy, jaka dopada maratończyków w okolicach 30. kilometra. Ale ścianę można napotkać i na krótszych albo dłuższych dystansach. Jeśli z sukcesem będziesz pokonywać i ściany, i sam dystans, w twoim słowniku pojawiają się także zupełnie nowe desygnaty słów pudło i dekoracja. Nie będziesz ich już kojarzyć np. z przeprowadzką i dekorowaniem wnętrz. Teraz pudło to będzie miejsce na podium, a dekoracja – moment, w którym najlepsi na owym pudle stają.
W osiągnięciu wymarzonego czasu pomoże ci pejs vel zając vel balonik. Pod tymi pojęciami kryje się jedna osoba – doświadczony zawodnik, specjalnie przez organizatorów zaangażowany, by prowadzić bieg na określony czas. Po angielsku taki osobnik zwany jest pacemakerem – czyli „nadawaczem tempa”, po naszemu w skrócie „pejsem”, a z racji powiewającego nad nim balonika, na którym ma wypisany czas – także balonikiem. No i zającem, którego należy gonić. Na przykład żeby… rozmienić dwudziestkę – i absolutnie nie chodzi tu o pogoń z banknotem dwudziestozłotowym i prośbą o zamianę na drobne. Chodzi o pokonanie dystansu (w tym przypadku 5 km) w czasie krótszym niż 20 minut.
No właśnie… dwudziestkę udało mi się niedawno w końcu rozmienić (z nieocenioną pomocą zająca), jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ale jak się chce jeszcze więcej, czyli de facto mniej, to samo się to nie zrobi. Pora więc wstać, wyjść i na pięciu prostych okrążeniach – zgodnie z zaleceniem trenera – zbić dziś cenę wiśni do 4:20.