Tydzień minął pod znakiem historii. A właściwie Historii. Rocznica Powstania, a dwa dni wcześniej obchody rocznicy łódzkiego marszu głodowego z lipca 1981 roku. Dobrze, że pamiętamy. I może nawet dobrze, że dyskutujemy, choć łatwość wygłaszania komentarzy zastanawia. Ja w każdym razie nie będę się mądrował i oceniał decyzji o wybuchu powstania. Lepiej napiszę coś o marszu głodowym, który widziałem na własne oczy. Stałem sobie na Piotrkowskiej na wysokości pasażu Rubinsteina i patrzyłem na demonstrację. Czułem się jej częścią, nie tylko widzem.
Miałem 15 lat, byłem fanem zespołu Pink Floyd i Solidarności – takie sobie znaczki przypinałem do koszuli. Wakacje między podstawówką a liceum. Byłem na jakimś obozie, potem całymi dniami jeździłem na rowerze po podłódzkich miejscowościach. Rower nazywał się Rekord 10, piękna, zielona kolarka. Jechało się przez pola, w wiejskich sklepikach kupowało… no właśnie, co się kupowało? Cytronetę, bułkę, jakieś wafelki. Koło Rąbienia był taki bar, gdzie można było kupić smażoną kaszankę. Generalnie kiepsko było, choć nigdy nie myślałem o sobie, że cierpię głód. Głód to był w Afryce albo w czasie wojny. A tu nagle marsz głodowy…
Historię zawsze pamiętamy (opowiadamy) ze swojej perspektywy. Ja byłem dorastającym młodzieńcem, który wracał wieczorem do domu i zjadał, co akurat było – chleb z dżemem, smażoną cebulę, twarożek z mleka przynoszonego pod drzwi. To rodzice dbali, by coś tam zawsze było, chociaż ja też (zdarzało się) stałem w jakichś koszmarnych kolejkach. Na przykład po chleb z prywatnej piekarni. Ale generalnie to nie była moja sprawa, to polowanie… Bo latem 1981 wszyscy na jedzenie polowali. Były już kartki na cukier, na mięso, na mąkę, ale trudno było cokolwiek kupić. To upokarzające miotanie się, by kupić, załatwić. To zmęczenie dorosłych, to ich wkurzenie. Nakarmić dzieci – ja byłem jedynakiem, ale gdy ktoś miał dwójkę, trójkę…
Nazwijmy to złym odżywianiem, niedożywieniem, nazwijmy to myśleniem o jedzeniu. Taka scenka z końca lat 70. Miałem może 12 lat, poszedłem po coś do sklepu i zobaczyłem na półce puszki z kurczakiem. Białe konserwy z obrazkiem pieczonego kurczaka – wydaje mi się, że do dziś je pamiętam. Były drogie, ale w domu udało mi się namówić rodziców, mimo że nie bardzo wierzyli w tego kurczaka. Wróciłem do sklepu, kupiłem sobie puszeczkę, przyniosłem ją do domu. Kurczak okazał się hiszpańską oliwą, którą mama polała sałatkę z pomidorów. Trochę mi siebie żal. To nie jest fajne, gdy dorastający chłopak ślini się na widok sfotografowanego mięsa jak jakiś bohater wiersza Wojaczka.
Kartki na cukier, kartki na mięso, potem nawet kartki na buty. Wszystkiego za mało, choć mówią ci, że tyle wystarczy. Dwa kilogramy cukru na miesiąc? Teraz tyle zużywam przez rok (przestałem słodzić). Ale w każdej chwili mogę kupić, ile chcę. Mogę się przesłodzić, może mnie zemdlić, jeśli tylko mam taką ochotę. Przestałem też lubić mięso, wielu przestało. Jemy ryby, tofu lub sushi, kotlety z soi, sałatki. (Co dziś robiliby wegetarianie z kartkami na mięso? Zamieniali się na fasolę?) Ale ten „głód” lat 80. gdzieś w nas jest – wystarczy zakaz handlu w niedzielę, by w sobotę gromadzić zapasy. Może jeszcze nie cukier w wersalce, ale blisko. A może to wojna jest w nas?
1 sierpnia wsiadam na rower, jadę pod pomnik Powstania. Wieczorem słucham koncertu powstańczych piosenek. I płyty Lao Che zamiast Pink Floyd.