Może nie wszyscy wiedzą, że skrót SNG oznacza Stację Nowa Gdynia. A skoro już to wiadomo, nie powinno nikogo dziwić, że w Gdyni zatrzymałem się blisko stacji, by poczuć się jak w domu. Blisko stacji, ale po drugiej stronie torów, pod lasem. Dzielnica willowa, tyle że pomiędzy przedwojenne domy kapitanów i inżynierów powstawiano kilka wieżowców, małe bloki i akademiki. A zatem wycieczka z Nowej Gdyni do „starej”, choć jaka tam ona stara – ceglany domek z 1904 roku, w którym w 1920 zamieszkał Antoni Abraham (polski delegat na konferencję pokojową w Paryżu), robi tu za zabytek z czasów ojców założycieli.
Piękne miasto i w dodatku co roku organizuje festiwal literacki. Dni Nagrody Literackiej Gdynia (w skrócie NLG) to tydzień spotkań, projekcji filmowych i dyskusji. Na przykład o blokowiskach – modny ostatnio temat u młodych pisarek. Dwie z nich wydały powieści (Salcia Hałas, Monika Milewska), trzecia (Beata Chomątowska) opasły reportaż/esej o architekturze modernistycznych osiedli. Do debaty zaproszono też prezydenta Gdyni oraz – jak powiedziała prowadząca – publiczność prosimy o włączanie się do rozmowy. Jak się żyje w blokach? Jakie są wady i zalety tej architektury? Czemu tyle się o tym pisze? Pomyślmy przez chwilę, a tymczasem przerwa na ciekawostkę – podobno termin blokowisko wziął się od nazwy grupy krakowskich architektów, którzy dostali w latach osiemdziesiątych zadanie zhumanizowania przestrzeni nowych osiedli.
Przysłuchiwałem się rozmowie. Były argumenty za (tworzą się społeczności sąsiedzkie, dzieci mają się z kim bawić, dla wielu łazienka i ciepła woda to był awans cywilizacyjny, wspólne mieszkanie ludzi z różnych środowisk socjalizuje i uwrażliwia), były argumenty przeciw (niskie, małe mieszkania, fatalna akustyka, ujednolicenie koszarowe, alienacja), był nawet głos pani zachwalającej osiedlową zieleń i podchodzące pod blok dziki, lisy i jelenie (no dobra – mówiła tylko o dzikach). Brawami został nagrodzony pan, który wyznał, że kocha swój blok, a jego miłość osiąga apogeum w okolicach świąt, gdy widzi w oknach kilkadziesiąt zapalonych choinek. Przysłuchiwałem się rozmowie i kręciłem z powątpiewaniem głową.
Co wy wiecie o blokowiskach? – chciałem zakrzyknąć. W Gdyni bloki stoją blisko lasu (w Gdyni wszystko stoi blisko lasu), a z okien macie widoki na port i zatokę. Nawet słynny gdański falowiec, o którym traktują wspomniane powieści stoi blisko plaży. Prawdziwe blokowisko to całe plantacje bloków i wieżowców, przerywane co kilometr pawilonami handlowymi, to postawione na sztorc szklarnie, w których hoduje się mieszkańców. Dla mnie blokowisko musi mieć te – powiedzmy – 50 000 mieszkańców. Retkinia, Teofilów, Ursynów – to są blokowiska. Jedziesz kilka przystanków i w zasadzie nie ma różnicy, gdzie wysiądziesz – i tak zobaczysz to samo. Blok, blok, blok, blok, wieżowiec, parking, szkoła, pawilon, blok, blok. To samo zobaczysz z balkonu, z okna osiedlowej restauracji i ze szkolnego boiska. Mieszkałem tak 15 lat – wystarczy.
Tak naprawdę to osobne miasta, choć zwyczaj językowy podważał tę prawdę. Gdy jechaliśmy do Śródmieścia, mówiło się jedziemy do miasta, więc osiedle nie było dla nas miastem, nie było nawet jego częścią. Nie było i było, bo jednak było się z Łodzi. To takie miasta do połowy, miasta na niby, ustawiane na pokaz makiety z klocków w skali 1:1. Tylko drzewka są na początku mniejsze – gdy urosną, za duża stanie się szkoła, projektowana na czasy młodych małżeństw, więc normalne drzewa zawsze otaczają za dużą szkołę. Zawsze coś jest tu za małe albo za duże. Problem bowiem w tym, że życia nie da się zaprojektować nawet w najlepszej pracowni. Myślę, że miasto musi rozwijać się organicznie, przyrastać, rozlewać się lub cofać niczym plama topniejącego śniegu. Albo inaczej: miasto rodzi się, gdy przestrzeń między budynkami zarośnie opowieściami i emocjami, osobistymi historiami. To ludzie tworzą miasto, a nie wprowadzają się na gotowe. Nawet w Gdyni tak było (chyba).
Foto: Maciej Rawluk, z cyklu „Palimpsest – Bałuty”