Lubiłem modę na trzydniowy zarost. Można się było golić co pięć dni, oszczędzając czas oraz pieniądze za jednorazowe maszynki, pianki i balsamy. No i oszczędzając plastry, gdyż w moim przypadku golenie zawsze kończy się zacięciem. Ale niestety – broda mi siwieje, a trzydniowy zarost szpakowaty nie wygląda najlepiej. Trzeba się golić, zwłaszcza przed wyjściem na ważne spotkania. No to się golę przed łazienkowym lustrem, spokojnie, mamy czas… Do wyjścia zostało pół godziny, a trzeba jeszcze tylko wyprasować koszulę. Podśpiewuję coś sobie, robię miny niczym Robert Lewandowski w reklamie maszynek, aż tu nagle widzę… włoski w uchu.
Może ktoś wie, czemu ewolucja nie pozbawiła nas tego kłopotliwego owłosienia? Czy to kiedykolwiek było nam do czegoś potrzebne? To raczej męska przypadłość, więc co – gorszy słuch przydawał się na polowaniu? Kiedyś kobiety szalały za owłosionymi uszami? Jeśli tak, to raczej zmieniły zdanie, zmuszając nas do depilacji. Ciekawe, że nawet najostrzejsza muzyka rockowa nic tu nie pomaga i trzeba manipulować nożyczkami w odwróconych przez lustro kierunkach. Nie jestem w tym dobry, dlatego przy goleniu baczków próbuję pozbyć się też włosów z ucha. Głos rozsądku przypomina, że ostatnim razem paskudnie się zaciąłem, ale co tam – będę ostrożny. Oczywiście się zacinam.
Zapewne wiecie, że płatek ucha jest ukrwiony w stopniu ekstremalnym, więc pojawia się sporo czerwonego. Wkrótce wyglądam jak van Gogh – amator albo jak model do zdjęcia na okładkę książki Szkarłatny płatek i biały. Próbuję tamować krew papierem toaletowym, przechylam głowę w dziwny sposób, walczę. W końcu znajduję w łazienkowej szafce waciki (płatki kosmetyczne do demakijażu). Pakuję sobie do ucha trzy i jakoś opanowuję sytuację. Obmywam twarz i mogę prasować (zostało mi 10 minut). Mimo pośpiechu trochę się uspokajam i zapominam o swoim tamponie.
Wiem, co sobie myślicie, jaki ciąg dalszy jawi się wam w wyobraźni. Że niby poszedłem na ważne spotkanie z wacikami w uchu i co tam zabawnego z tego wynikło. Otóż nie. Nie wybiegajmy tak daleko w przyszłość. Na razie koszula – jak wiadomo, bliska ciału. Ale po założeniu jednak niedoprasowana przy kołnierzyku. Nie ma co całej rozpinać, wystarczą trzy guziki, ściągamy przez głowę i… przy okazji waciki wypadają z ucha. Koszula zyskuje czerwoną plamę, ja tracę kilka minut na szukanie alternatywnego rozwiązania. Marynarka na gołe ciało + trampki? Mógłbym udawać projektanta mody z plastrem na uchu. Na Fashion Week zrobiłbym furorę, ale wybierałem się akurat w inne miejsce. Miałem się spotkać z Bardzo Ważną Osobą.
Wiem już, że nie zdążę. Chcę dzwonić do BWO i przepraszać, gdy odzywa się telefon. Numer się nie wyświetla, może zastrzeżony. To pewnie BWO. Podnoszę słuchawkę (oczywiście przykładam ją do TEGO ucha, rozwalając sobie strupek) i słyszę mechaniczny głos, który zaprasza mnie na przesiewowe badanie słuchu. Uczestnicy wezmą dodatkowo udział w losowaniu aparatu do mierzenia ciśnienia. Słucham sobie i nic nie odpowiadam, co będę gadał z automatem. Ale automat dopytuje: – To zapisać pana? Więc jednak żywy człowiek. – Nie, dziękuję. Odkładam słuchawkę, za chwilę telefon dzwoni ponownie. – Nie, nie chcę sobie mierzyć ciśnienia – wykrzykuję. Odzywa się BWO, chce przełożyć spotkanie. – Nie dam rady, panie Piotrze, nie uwierzy pan, co mi się przytrafiło.
Foto – fragment autoportretu Vincenta van Gogha, domena publiczna