Czym jest bieganie? Zależy dla kogo – jedni nie wyobrażają sobie tego sportu bez elementu rywalizacji, chcą dominować, zwyciężać, zdobywać medale lub pieniądze, inni walczą z rozmaitymi dysfunkcjami organizmu: nadwagą, nadmiarem cukru, złym cholesterolem, podwyższonym ciśnieniem; są też tacy, dla których codzienny jogging jest częścią wyznawanego przez nich lifestyle’u, łączą go ze zbilansowaną dietą i regułami życia w trybie slow. Osobną grupę stanowią perfekcjoniści cyzelujący swą sylwetkę do ideału. Spora część apologetów joggingu podkreśla cudowne działanie endorfin, czyli tak zwanych hormonów szczęścia, wywołujących dobre samopoczucie i zadowolenie z siebie. Czy można bardziej strywializować zjawisko biegania niż sprowadzając je do chemii? Okazuje się, że tak. Jedna z obiegowych opinii w środowisku: żadne tam endorfiny, cieszysz się, bo po przekroczeniu mety nie musisz już dalej biec.
Dlaczego biegam? Bo mam naturalną potrzebę stawiania sobie celów i dążenia do nich. Na początek stopniowe wydłużanie dystansu: 10, 15, 20, 30 kilometrów i maraton. Potem śrubowanie czasów na poszczególnych odcinkach. Współzawodnictwo jest nieważne, liczy się rywalizacja z własnymi ograniczeniami i słabościami. Prawie codziennie, między 5.00 a 6.00 rano, odbywa się walka sił światła z siłami ciemności – podnieść się czy leżeć? Chwila napięcia i wygrywa poczucie obowiązku, następuje przełamanie, siły światła triumfują. Nie ma wyjątków: lato, zima, słońce, deszcz, upał, mróz, trzeba biec. Poczucie obowiązku nie czyni jednak porannego wstawania przyjemnym, a jedynie bardziej obrzydza dalsze wylegiwanie się. Potem jest już tylko 10 kilometrów wyznaczanych przez rytm kroków i miarowe, rozsadzające uderzenia w skroniach. To puls serca, puls krwi, te ciemne tautologie, o których Herbert pisał w swoich wierszach. I ból. Bo tym w sumie jest zmęczenie odczuwane w trakcie pokonywanych kilometrów. Filozofia biegacza opiera się na prostej zasadzie jego akceptacji. Mentalnie najtrudniejszy moment następuje w okolicach siedemdziesiątego procenta trasy, bo spora jej część jest już pokonana, zmęczenie jest odpowiednio duże, do przebycia pozostaje jednak ciągle dość długi odcinek. Osoby, które przekroczyły 35 kilometr w biegu maratońskim, wiedzą, z jaką siłą wybrzmiewają wtedy takie wytarte frazesy jak ten, że cała walka odbywa się w głowie biegnącego.
Poza korzyściami dla organizmu regularne bieganie długich dystansów może powodować problemy w układzie kostnym. Jeżeli dodatkowo uprawia się grafikę artystyczną, polegającą na wielogodzinnym obracaniu korbą prasy wałowej przy dużym nacisku, problemy z kręgosłupem są dość prawdopodobne. W celu naprawienia niedoskonałości polegającej na, powiedzmy to sobie wprost: pogłębiającym się garbie, zapisałem się na siłownię. Zajęcia w klimatyzowanym wnętrzu nie mają jednak tego czegoś, co ma bieganie: tej surowości, tego zmagania się z materią, pogodą, tej zmysłowości. W ścianach luster, powielających rzeczywistość w nieskończoną ilość obrazów, jak w teledysku wyświetlają się poszczególne fazy ruchu wykonywanych ćwiczeń. Po krótkiej rozgrzewce na bieżni elektrycznej siadam na atlasie, obsługa klubu włącza muzykę, następnie pomieszczenie wypełnia się tłustymi bitami i mięsistymi basami, mieszaniną monotonnych uderzeń niskich tonów i przesterowanego, zapętlonego kobiecego pisku. Dźwięki jakby z odległych afrykańskich krain, a jakże znajome. Nawet nie wiem, w którym momencie zaczynam machać ciężarkami w ich rytm. Kolekcja urządzeń do ćwiczenia poszczególnych partii mięśni jest imponująca. Na modlitewniku, na przykład, można do perfekcji doprowadzić biceps, tylko trzeba uczęszczać co niedzielę. To oczywiście wymaga wyrzeczeń, ale niektórzy dają radę.
Chyba jednak niepostrzeżenie, poprzez swój nieco ironiczny ton, dołączam do chóru tych, którzy poza kultem ciała i ogólnym materialistycznym zepsuciem nie widzą w bieganiu czy chodzeniu na siłownię nic dobrego. Którzy w aktywności fizycznej widzą jakąś obcą polskiej tradycji, mroczną implementację z zepsutego Zachodu. Powoli. Nie oddam sportowego trybu życia w ręce wylansowanych celebrytów fitnesu, guru od diety, influencerów, blogerów, specjalistów od wizerunku. Podobnie jak nie godzę się na utrwalanie wizerunku chudego jak patyk intelektualisty w wyciągniętej marynarce, z rozwichrzonymi włosami i spoconą głową. Trzeba troszczyć się o swoje zdrowie i dbać o godny, elegancki wygląd, to nie ma nic wspólnego z hummusem, otrębami, glutenem i europejskimi wartościami. I to nie jest tylko kwestia smaku. Tyle na ten temat z mojej strony, reszta jest ćwiczeniem.
Tekst i rysunek – Paweł Kwiatkowski