W świecie idealnym najmniejsza orbita mierzy równo 400 m. Największa, ósma, blisko 453 m. Każda ma szerokość 1,22 m. Mój najbliższy układ w kolorze nieba ma cztery pełnowymiarowe orbity (od 400 do 422 m) z piątą na kształt nieco węższego pobocza.
Dla jednych ów układ stanowi centrum biegowego wszechświata. Dla innych – to po prostu pas tartanu dzielący centrum tego prawdziwego wszechświata, czyli boisko piłkarskie, od trybun i szatni. Potrafi też z zaskakującą częstotliwością i powodzeniem występować w roli wygodnego owalnego spacerniaka i/lub wybiegu, na którym można zarówno w blasku słońca, jak i wieczorem, w świetle jupiterów, zaprezentować najnowsze trendy sportowej mody.
Dla zaangażowanych w swoją pasję biegaczy to jednak ważny system, w którym każdy chce być Merkurym. Bo krążenie po najmniejszej orbicie jest najpraktyczniejsze, najbardziej wymierne i… nie ma co ukrywać – dla najlepszych. Zgodnie z niepisanymi zasadami orbitowania to tu obroty ćwiczą najszybsi. Reguły nakazują też krążyć lewoskrętnie oraz, kiedy robi się to na wewnętrznych torach i usłyszy kogoś szybszego od siebie – grzecznie przeskoczyć na najbliższą „wolniejszą” orbitę.
Każda bieżnia jest na swój sposób wyjątkowa. Wtopiona w mniej lub bardziej oryginalne otoczenie. Nad moją na niewielkim wzgórzu rozpościera się rozległy cmentarz – z takim memento trening robiony „w trupa” od razu zyskuje inny wymiar. Po prawej jest spory staw. Pamiętam, jak kiedyś zimą skutecznie rozkojarzyła mnie wydeptana na jego zamarzniętej, pokrytej świeżym śniegiem tafli wielka swastyka. Lód musiał być cienki i kruchy, bo rzecz się działa po kilkudniowej odwilży. Nie załamał się jednak – tak jak pod Bogu ducha winnymi dziećmi bawiącymi się na innych naturalnych ślizgawkach w całej Polsce, o czym co chwilę donosiły wtedy media. Trening nie za bardzo mi wtedy wyszedł, a ta niesprawiedliwość losu na zawsze zostanie mi w pamięci. Nie, nie życzyłam autorom tej kosmicznej głupoty jakiegoś poważnego nieszczęścia. Dzieło zostało wykonane przy brzegu, więc wpadliby pewnie w wodę najwyżej po kolana. Ale żeby nawet tego nie dało się gdzieś na górze załatwić…
Z lewej jest szkoła jazdy, z widocznym z bieżni placem, na którym swoje treningi zaliczają przyszli kierowcy, lekko po skosie – zwykła szkoła. Z salką wynajmowaną szkołom walki. Na pierwszej prostej można czasem pooglądać przez jej okna ciosy i pady. Kiedy jest ciepło, zawodnicy wychodzą czasem na rozgrzewkę na bieżnię – bieganie wśród białych kimon i bojowych okrzyków ma wtedy niepowtarzalny urok. Inną atrakcją są treningi i mecze na boisku. To także niezłe ćwiczenie na podzielność uwagi, refleks i koncentrację zarazem –zdarza się, że biegnąc, trzeba zrobić szybki unik przed wystrzeloną z boiska z prędkością rakiety piłką. Poziom koncentracji może też czasem obniżyć przelatujący (niczym meteor) między szatniami ulokowanymi przy bieżni piłkarz. Sam piłkarz nie byłby może aż tak dekoncentrującym, zwłaszcza tutaj, widokiem, ale już piłkarz pozbawiony piłkarskiego stroju (całkowicie!) potrafi nieco rozproszyć i lekko naruszyć tak bardzo potrzebne czasem na bieżni skupienie.
A skupienie to w treningach bieżniowych dość zasadnicza sprawa – choć nie dla wszystkich. Bo na bieżni jej użytkownicy występują właśnie w różnych stanach skupienia – od luźnego po taki, w którym koncentracja przypomina stopień gęstości czarnej dziury. Ci pierwsi dzielą się przy tym na świadomych i nieświadomych prawideł krążenia w układzie. Świadomi po prostu wykonują wymagającą nieco mniejszej koncentracji część treningu na odpowiednich, dłuższych torach. Nieświadomi są trochę jak, nie ujmując nikomu, kosmiczne odpadki krążące bez ładu i składu po układzie. Potrafią np. nagle przystanąć na najszybszym pasie, zmieniając ścieżkę muzyczną w telefonie (co grozi niemal nieuniknionym zderzeniem z szybciej poruszającym się obiektem). Jeszcze innym rodzajem „toru przeszkód” są brykające beztrosko po bieżni paroletnie dzieci – praktycznie zawsze z niemym przyzwoleniem rodziców, którzy są gdzieś w okolicy. I o ile do tych pierwszych nie można mieć większych pretensji, to już do opiekunów – zdecydowanie tak. Moim osobistym faworytem jest pan, który na orbitę Merkurego wysłał kiedyś synka na rowerze. Ale i tak lepiej, że wszyscy wymienieni są właśnie tutaj, a nie np. w centrum handlowym.
Bieżnia to także miejsce, w którym czas zyskuje zupełnie inny wymiar. Gdzie każdą sekundę czuje się bardziej. Śledząc namalowane na tartanie znaki, możesz bardzo precyzyjnie odmierzać odcinki 100-metrowe – oraz ich wielokrotności. I już wiesz, że jedna sekunda na 100 metrach zdecydowanie robi różnicę. A odpowiednio zwielokrotniona, np. razy 10, powoduje, że na końcu odcinka 1000-metrowego wypluwasz już solidarnie oba płuca, a nie tylko jedno.
Kiedyś kręcąc obroty 1000-metrowe (wyższa matematyka – trzeba za każdym razem odliczyć sobie 2,5 kółka), w jakimś momencie dostrzegłam nieco już starszego pana, w charakterystycznej cyklistówce na głowie, który na jednym z moich kółek wyciągnął z kieszeni prawdziwy, taki ze wskazówkami i przyciskiem na górze, stoper i… zmierzył mi czas na 400 m. Powiedział potem, że wynik był całkiem dobry – „chyba jak na mój wiek”, dodałam od razu, bo swoje możliwości jednak znam, ale po wymianie kliku dalszych uprzejmości jakiś cień satysfakcji i radość z komplementu pozwoliły mi pokonać kolejne dwa i pół kółka szybciej niż poprzednie. Z uśmiechem, bo przypomniała mi się jeszcze przy okazji scena z „Poszukiwany, poszukiwana”, w której Marysia, biegnąc z psem na smyczy, też zostaje „zmierzona” i pochwalona przez trenera.
Ale uśmiech to na bieżni – przy solidnym treningu – rzecz z natury prawie nie do osiągnięcia. Bo tu najczęściej przychodzi się wykonać naprawdę konkretną robotę – żeby potem na zawodach być w stanie osiągnąć upragnione astronomiczne prędkości. Bieżnia musi zaboleć. Per aspera ad astra…