Dzięki Bogu za tłumaczy! W większości przypadków biorą nas za rączkę i wprowadzają w literaturę jak w masełko. Przekształcają francuski w polski, a Francuza w Polaka. Zrozumiałego i wyrazistego odpowiednio. I tak jest też z tłumaczami Życia przed sobą Romaina Gary’ego – Krystyną i Krzysztofem Pruskimi. Uchwycić język i tonację tej prozy, spolszczyć ją odpowiednio – musiało to być bardzo trudne. Musieli się namęczyć, ale efekt wibruje i iskrzy. Bo to świetna książka. Piękna i wyrazista.
Opowiada Momo, chłopak z najniższych nizin. Jest dzieckiem, ale jakim dzieckiem! Najbystrzejszym obserwatorem świata, naiwnym filozofem, dziesięciolatkiem, który zna życie na wskroś, pozbył się złudzeń i opowiada, jak jest. A nie jest najlepiej. Momo to dziecko prostytutki, wychowywane w nielegalnym sierocińcu, prowadzony przez madame Rozę, także byłą kobietę lekkich obyczajów, żyjącą z bagażem wojennych doświadczeń z Auschwitz. Momo w swym wywodzie nie do końca rozumie ten bagaż, ale to zupełnie nie szkodzi, bo on doskonale wyczuwa, czym jest dla pani Rozy przeszłość. Momo to mistrz empatii. Wie, jak myślą sąsiedzi z pobliża i o czym marzą zakazane gęby z jego marnej dzielnicy, wyczuwa wszystkie obawy doktora Katza. Relacjonuje rozbiegane myśli swojego mentora, muzułmanina Hamila. Momo nie ma złudzeń, nie ma może pełnej wiedzy, ale ma doskonałe wyczucie – jak myślą ludzie i jak działają.
Tłumacze musieli oddać ten ciekawy język – dziecięcy, pełen śmiesznych błędów, ale przenikliwy i weredyczny, niecofający się przed opisaniem i ocenieniem czegokolwiek, traktujący wszystko z pogodnym, ironicznym stoicyzmem. Śmieszne i wspaniałe jednocześnie.
Ona miała system coraz bardziej nerwowy.
Tyle wiedziałem, że na pewno miałem ojca i matkę, bo pod tym względem natura jest nieubłagana.
Miałem pietra, ale dobrze się bać, wiedząc dlaczego, bo zwykle mam dzikiego cykora bez żadnego powodu, zupełnie odruchowo.
Zasnęliśmy snem sprawiedliwego. Dużo się zastanawiałem i teraz myślę, że pan Hamil nie ma racji, kiedy tak mówi. Uważam, że właśnie niesprawiedliwi najlepiej sypiają, oni olewają wszystko, a tymczasem sprawiedliwi nie mogą zmrużyć oka, ponieważ wszystkim się przejmują. Inaczej nie byliby sprawiedliwi.
W problemy codzienne naszego narratora, z których głównym jest nieuchronna starość, jaka dotyka jego wszystkich opiekunów, wplatają się również kwestie religijno-narodowościowe. Dzielnica, w której mieszkają Momo, pani Roza i ich wszyscy pokręceni sąsiedzi, to kiepska dzielnica. Tygiel emigrantów, przybyszy, nieokreślonych gości, którzy zaszyli się tutaj przed czymś. Może to być przeszłość, a może to być policja, albo rząd i Opieka Społeczna. Kręci się w tej opowieści całe panoptikum dziwnych typów.
Bo kiedy siedzi się po uszy w gównie, wszyscy ludzie są równi i nie trzeba wierzyć, że Żydzi biorą się za łby z Arabami dlatego, że różnią się od siebie. Przeciwnie, to wynika z braterstwa, może tylko z Niemcami jest inaczej, bo oni posunęli się za daleko.
Mieszkałem przez tydzień w 18 dzielnicy Paryża, w której dzieje się ta powieść. Przy rue Leibniz, która jest wielce zaskakującym miejscem, gdzie wąwóz sześciopiętrowych kamienic jest dodatkowo rozcięty pośrodku gigantyczną, głęboką szczeliną z torem kolejowym. Tor jest nieczynny od lat, kiedyś jeździła po nim kolejka podmiejska RER, a pierwotnie był przeznaczony do ruchu towarowego wokół Paryża, jeszcze wtedy, gdy Paryż był dziesięciokrotnie mniejszy. Teraz wąwóz z torem, poprzecinany mostami przecznic, niczym wenecki kanał pełni rolę memento. Zamkniętej, świetnej przeszłości. Z balkonu kamienicy można było obserwować ciemnoskóre grupki przesiadujące dzień cały na rogach ulic, a w sklepiku na rogu pan w dżalabiji sprzedawał genialne słodkie migdałowe i miodowe dulci arabe. Z przedszkola naprzeciwko wylewała się rzesza dzieciaków we wszystkich odcieniach skóry, a dwa domy dalej stał ewidentnie na stałe zamieszkany samochód kempingowy, przed którym od czasu do czasu urządzano grilla. Niezły bigos. Żydów nie widziałem, być może wynieśli się do dzielnicy o jakimś innym numerku. Zresztą, nie przywiązujcie się do mojego opisu, bo pochodzi sprzed paru lat, być może wszystko się tam pozmieniało. Trochę wody w Sekwanie zdążyło upłynąć. Trochę czasu od napisania La vie devant soi też (książka ukazała się w 1974 roku). Niemniej gdy czytając Gary’ego powyższe wspomnienia stawały mi przed oczami.
Narodowe kwestie są przedstawione w Życiu przed sobą w sposób ironiczny, śmieszny, kontrastowy, mało politycznie poprawny, ale też niespodziewanie bardzo humanistyczny. Mały chłopak nie docieka przecież, kto jaką religię wyznaje i skąd pochodzi, tylko prosto obserwuje – kto zły, kto dobry, kto sukinsyn, a kto wykaże trochę serca, niezależnie od tego, czy jest „Murzynem z Kości Słoniowej”, Arabem czy transwestytą.
Bardzo mi ta książka swą narracją przypomniała Hrabalowe Obsługiwałem angielskiego króla, w którym też opowieść naiwniaczka i prostaczka, patrzącego na świat oczami nieświadomymi różnych głębi, dotyka rzeczy istotnych. Tyle tylko, że u Gary’ego bohater mimo swych niedomagań jest zwycięzcą lub przynajmniej moralnym zwycięzcą. Za pomocą swojej wrażliwości i wyczulenia radzi sobie w życiu całkiem nieźle. Czasem niemal hrabalowska śmieszno-ironiczna fraza w Życiu przed sobą się pojawia:
Miała coraz bardziej świszczący oddech, aż i mnie się wydawało, że mam astmę, aby jej ulżyć. Doktor Katz powiedział, że nic nie jest równie zaraźliwe jak psychologia.
Romain Gary napisał tę powieść pod pseudonimem Émile Ajar, z ambicjonalnych właściwie powodów, no bo przecież nie po to, by dostać po raz drugi nagrodę Goncourtów, którą można dostać tylko raz w pisarskim życiu. Krytycy zarzucali mu, że jest politycznym pieszczochem, był gaullistą, autorem rozchwytywanym i pisano, że jedzie na nazwisku. Że wydrukują wszystko, co napisze i okrzykną to arcydziełem. Zatem po cichu zaczął pisać pod pseudonimami. Myślę, że dla siebie, dla własnej satysfakcji, bo zachował swoje tajemnice aż do śmierci. Dopiero po samobójstwie Garry’ego wyszło na jaw, że nagrodzony autor Życia przed sobą to właśnie on, a nie jego kuzyn Paul Pavlowitch, który na prośbę pisarza udawał przez pewien czas Émile Ajara.
Zdaję sobie sprawę, że recenzuję ją poniewczasie, ale czyż nie zawsze jest czas na najwyższych lotów książki? Z wielkim wyczuciem napisana to powieść. Niewielka rozmiarem, wciągająca, pełna klimatu i w żadnym miejscu nie przegięta. Wzruszająca i dosadna, chociaż nie smutna. Pełna prostej prawdy o życiu, acz podanej oryginalnie i ciekawym językiem, w którym miesza się dojrzałość z naiwnością, potoczność z wyrafinowaniem. Miło po tej lekturze pomyśleć sobie, że gdzieś takie empatyczne indywidua jak Momo istnieją, choćby były tylko literackimi konstruktami.