Cisza na morzu, wicher dmie, za chwilę bałwan odezwie się, a tym bałwanem będzie ten, kto pierwszy odezwie się. Pamiętacie z przedszkola ten wierszyk? Pani nam go mówiła podczas leżakowania. Jak w każdym przedszkolnym wierszyku są tu ukryte pewne cenne prawdy. Pierwsza, że cisza to nie jest brak jakichkolwiek dźwięków – skoro dmie wicher, to szum morza pewno słychać. Ale szum morza, szemrzący w oddali strumień czy stukający w lesie dzięcioł tylko uwydatniają ciszę – czynią ją słyszalną. I druga prawda: cisza jest cenna, jak czyste powietrze albo zieleń – kto ją niszczy, ten bałwan. Potrzebujemy spokoju i wewnętrznego skupienia, żeby usłyszeć swój wewnętrzny głos.
Dziś prawdziwą ciszę słychać już tylko na wywiadówkach, gdy pani wychowawczyni pyta, kto się zgłasza do trójki klasowej. No i może jeszcze w najdroższych knajpach, bo w tych tylko trochę drogich to zawsze towarzyszy nam dyskretnie sącząca się z głośników, delikatna muzyka. W tańszych lokalach po prostu napieprza radio albo odtwarzane bez licencji płyty. W domach zawsze gra telewizor, radio albo włączony jest komputer, który wysyła różne sygnały dźwiękowe. Co kilka minut dzwoni telefon, a nawet jeśli nie dzwoni, to włącza się jakiś alarm albo przypomnienie. Sami sobie to robimy, bo cisza nas męczy. Nie lubimy być sam na sam ze sobą, bo zwyczajnie siebie nudzimy. To już lepiej niech nudzi ktoś inny.
Cisza nie ma dobrej prasy – dobry film to głośny film, ciekawa książka to książka glośna. Z kolei każda szkodliwa substancja nazywana jest cichym zabójcą – zarówno tlenek węgla, jak i cukier. Dla równowagi w opowiadaniu Heinricha Bölla Doktor Murke zbiera milczenie tytułowy bohater pracuje w radiu i z nagranych taśm wycina sobie fragmenty, gdy rozmówcy zastanawiają się nad czymś lub zawieszają głos. Ma całą zmontowaną w ten sposób taśmę, której słucha dla odprężenia. Ja chętnie bym ją puszczał w tramwajach zamiast drącego się nie wiadomo po co Tomasza Zimocha. Następny przystanek…
Gdy chcę się wyłączyć, wychodzę do ogrodu. Jest kilka dni w roku, gdy żaden sąsiad nie tnie akurat desek piłą ani nie kosi trawnika. Nie słychać przelatujących samolotów, ulicą nie przejeżdża akurat żadna ciężarówka. Psy też czasem robią sobie przerwę w szczekaniu i skomleniu, no bo ile można – czasem muszą jeść albo spać. Gdy te wszystkie zjawiska się nałożą, jest cisza. A raczej była.
Bo oto na pobliskim skrzyżowaniu zamontowano sygnalizację świetlną z brzęczykami. Charakterystyczny dźwięk – gdy raz go usłyszysz, nie możesz się uwolnić. Taka nerwica. Nie mam nic przeciwko ułatwieniom dla słabo widzących, zwłaszcza że sam długo już jestem krótkowidzem (raz nawet spytałem o godzinę faceta z kartonu, który reklamował adidasy). Ale niewidomego na tym skrzyżowaniu nie widziałem od 50 lat (mogłem go przeoczyć). W dodatku skrzyżowanie jest tak małe, że stojąc na rogu, zupełnie nie możesz rozróżnić, z której strony akurat brzęczy. Przynajmniej ja nie mogę, gdy na próbę zamknę oczy. Ale może prawdziwi niewidomi mają lepszą orientację. Na szczęście w nocy sygnalizacja milczy. Milczenie jest złotem.
Zatem jeśli cisza, to nocna. Kiedyś od 22 do 6 rano, dzisiaj mniej więcej od 2 do 6. Gdy muszę coś napisać, czekam, aż wszyscy domownicy pójdą spać (to znaczy wszyscy oprócz mnie, gdyż nie umiem pisać przez sen). Wszyscy domownicy oprócz mnie to jest konkretnie żona, która chodzi jednak spać coraz później – chyba też lubi nocną ciszę. Próbujemy się więc przetrzymać, w końcu oboje zasypiamy. Budzę się zawsze minutę przed dźwiękiem budzika. Obojętne, na którą jest nastawiony. Przez tę minutę leżę z zamkniętymi oczami, delektuję się ciszą. Za chwilę bałwan odezwie się…