Pamiętają Państwo film Dzikie historie? Kilka szalonych opowieści o zbyt nerwowych reakcjach, o małych zatargach przeradzających się w wielkie konflikty między ludźmi. Na przykład o dwóch kierowcach, którzy zaczynają od zajeżdżania sobie drogi, a kończą na pojedynku na śmierć i życie (a raczej na śmierć i śmierć). Albo o Inżynierze Bombce, który zdenerwował się kolejnym odholowaniem jego samochodu przez służby miejskie. W krzywym zwierciadle tych dzikich historii zobaczyłem siebie. Człowiek niby kulturalny, ale nerwy czasami puszczają. Rozumiem, co nie znaczy, że pochwalam.
Na przykład ostatnio: szukałem apteki, pod wskazanym adresem były jakieś sklepy, zaglądałem na chybił trafił. W końcu wchodzę do supermarketu, by sprawdzić, czy to aby nie tam. Wchodzę i widzę, że jednak nie, więc chcę wrócić, ale drzwi już się nie otwierają. Szarpię drzwi obok i wtedy zaczyna wyć alarm, przybiegają ochroniarze i tłumaczą, że wyjście tylko przez kasy. Przechodzę zatem między regałami, staję w kolejce i widzę, że to potrwa ze dwadzieścia minut. Przepraszam więc raz i drugi, przeciskając się między wyładowanymi koszykami i wózkami. Jakoś udaje się przejść, staję przed szklaną taflą, a ta znowu nie chce się otworzyć (bo to jest jednak okno, a nie drzwi). Próbuję obok, w końcu znajduję jakąś klamkę, ale to wyjście dla personelu. Pani z kasy informuje, że tu nie ma wyjścia. I wtedy nie wytrzymuję – na cały sklep pytam niezbyt miłym tonem, gdzie jest to pieprzone wyjście. Pani prosi, żeby nie przeklinać. Ma rację. Eufemistycznie mówiąc: nie jestem z siebie zadowolony.
Albo koło cmentarza, na drodze pieszo-rowerowej. Poruszanie się między cmentarzami na rowerze nie jest w tych dniach łatwą sprawą – stoiska z kwiatami i zniczami zajęły połowę miejsca, drugą połowę zajęły parkujące wszędzie samochody. Ludzkie tłumy przeciskają się między tymi połowami, a ja akurat jadę z wiązanką, klucząc w tym zamieszaniu z udawaną cyrkową sprawnością. Wiązanka składa się z pięciu chryzantem, kłujących gałązek iglastych, jakichś liści, wstążek i plastikowej szufelki do podtrzymywania nasączonej wodą gąbki. Żeby nie zwiędło. No to jadę sobie po teoretycznie rowerowej ścieżce, a tu parkuje w poprzek właściciel jakiegoś wyjątkowo długiego samochodu (w każdym razie sporo dłuższego od pozostałych). Nasz dialog łatwo sobie dopisać, podpowiem tylko, że formy grzecznościowe dość szybko zostały zastąpione formami mniej grzecznościowymi. A wokół znicze i nastrój zadumy. Znowu nie byłem z siebie dumny.
I tak (za) wiele razy. Krzyki, przekleństwa, propozycje bokserskich sparingów (biorąc pod uwagę mój wiek, wagę i umiejętności – raczej mało przemyślane), których potem człowiek się wstydzi. Skąd to się bierze? Niedobory jakiejś witaminy albo pierwiastka śladowego czy nadmiar jakiegoś hormonu? A może to pośpiech i zbytnie zagęszczenie w ludzkich skupiskach albo któreś z licznych promieniowań, na które jesteśmy narażeni? Być może to się dziedziczy z traumami, może to (nad)ekspresja genów (dziadkowie urodzeni w czasie pierwszej wojny płodzili dzieci w czasie drugiej wojny, a ich dzieci dorobiły się potomstwa w czasie zimnej wojny). A może nie ma co szukać tanich usprawiedliwień, tylko stwierdzić własną niedojrzałość emocjonalną i przeprosić? Przepraszam.
Tej agresji coraz więcej w nas i wokół nas. To może wykończyć – wrzody żołądka, zawały, udary grożą tym, którzy się wydzierają na innych, i tym innym, na których ktoś się wydziera. Zabijamy się pomalutku zamiast sobie pomagać. Zamiast kochać bliźniego, który nas wkurza. Z tym akurat się spieszmy.
Foto: Krzysztof Golec-Piotrowski