W szczycie klimatycznym w Katowicach bierze udział 30 000 osób, które przyjechały (przyleciały) z najdalszych stron świata. Korek na autostradzie miał pierwszego dnia kilkanaście kilometrów. Powszechne zainteresowanie wzbudził prezydent Austrii, który z całą delegacją na szczyt przyjechał pociągiem, co wydawać się może rozwiązaniem oczywistym. Gwiazdą mediów powinien zostać prezydent, który przyjechałby na rowerze albo przyleciał szybowcem. Same obrady będą zapewne obfitować w gorące dyskusje, które dodatkowo podgrzeją atmosferę. Uczestnicy zjedzą tysiące posiłków, zużyją pół elektrowni na ogrzanie, oświetlenie i nagłośnienie hali, wyprodukują tony dokumentów. Jakby nie mogli pogadać sobie przez Internet. No dobra – jeśli rzeczywiście coś ustalą, to niech im będzie. Ale mogliby zadbać o pozory, o symbole. Mogliby na przykład nie korzystać z ruchomych schodów, które uruchomiono, by nie musieli wchodzić po dwudziestu stopniach.
Przy okazji szczytu dyskusje o ociepleniu. Wszyscy się na tym znają jak na medycynie, piłce nożnej i polityce. Wiedzą, co zrobić: zastąpić węgiel… tu każdy ma inne zdanie. Jeden radzi zastąpić atomem, drugi wiatrakami, trzeci słonecznymi bateriami, a czwarty chce palić śmieciami, tyle że w ekologicznych spalarniach. Piąty zostawiłby węgiel, ale inwestował w filtry. A może gaz albo biogaz, może wody termalne? Wszystko ma swoje zalety, ale ma też wady. Elektrownie atomowe się psują, wiatraki hałasują i zabijają miliony ptaków, do wyprodukowania baterii słonecznych potrzeba rzadkich metali, a w geotermię inwestuje ojciec Rydzyk.
Moim skromnym zdaniem nie nad nowymi źródłami energii trzeba radzić, ale nad ograniczeniem zużycia. Marnujemy tak niewyobrażalną ilość energii i paliw, że wprost nie mogę w to uwierzyć. I nie chodzi mi o banalne przykłady z gaszeniem światła czy wymianą pralki na bardziej oszczędną. Chodzi mi o dziwne zwyczaje, o systemowe marnotrawstwo. Od pewnego czasu na przykład każdy remont kończy się zamontowaniem podświetlenia – już nie tylko zabytki zerowej czy pierwszej klasy, ale byle kamienica musi być uroczo iluminowana. Kamienica? Każdy krzaczek na działce ma swoją solarną lampkę. Solarną, więc niby energooszczędną, ale nikt nie liczy energii potrzebnej do wyprodukowania gadżetu. I do przewiezienia z drugiego końca świata.
Transport to w ogóle jest masakra. Te wszystkie samochody, samoloty, statki, którymi nie wiadomo po co wozimy po całym świecie różne klamoty. Kupiłem krzesło – najładniejsze, a przy okazji najtańsze krzesło w całym sklepie pochodziło z Malezji. Jakim cudem mebel z egzotycznego drewna przewieziony tysiące kilometrów może kosztować 200 złotych? Zapewne przypłynął statkiem, ale niestety nie żaglowcem. Morskie kolosy spalają mazut, przy którym ropa z diesli to aromaterapeutyczne kadzidełka. A my wozimy wszystko w te i z powrotem. Podobno ryby złowione na Grenlandii trafiają najpierw do Danii, a potem do Azji na… filetowanie. W końcu będzie je można kupić w europejskich hurtowniach albo zamówić w restauracjach. Naprawdę musimy wozić te ryby do Azji, żeby ktoś je pokroił?
A wojsko? Zastanawiamy się, ile dany model samochodu pali na sto kilometrów, inżynierowie walczą o jedną dziesiątą litra, a tymczasem setki czołgów ćwiczą sobie na poligonie. Wiecie, ile pali czołg? Leopard około 800 litrów na setkę. A kosmiczne rakiety wynoszące na orbitę satelity? A te telefonie komórkowe, pokrywające cały kraj siecią nadajników i kożuchem promieniowania? Naprawdę musimy mieć kilka do wyboru? W dodatku nie umiemy liczyć zużywanej przez różne urządzenia energii. Zawsze zapominamy, że jest też ona potrzebna do wyprodukowania tych wszystkich elektronicznych cudeniek, które niby przynoszą oszczędności, tych czujników, sterowników, tych hybrydowych samochodzików, tych ładowarek, tabletów i całego tego mediamarktu, który stał się treścią naszego życia.
Tak jak rzeczy, tak i własne tyłki wozimy w te i nazad. Wszyscy dyskutują, czy w mieście lepiej jechać samochodem, czy tramwajem – prawie nikt nie wpada na genialny w swej prostocie pomysł, żeby się przejść. Trochę ruchu? No przecież trzy razy w tygodniu jeżdżę na siłownię. Tam sobie uruchamiam bieżnię i chodzę… Dodajmy, że bieżnia też jest zasilana prądem. Naprawdę nie lepiej przejść się po lesie? Albo iść na siłownię piechotą? Taka bieżnia mogłaby zresztą działać odwrotnie – to ruch stóp napędzałby tę taśmę, można by nawet podpiąć pod to jakąś prądnicę i wykorzystać nadmiar energii pana, który chce schudnąć. Niech sobie ładuje telefon albo żaróweczkę.
No rozpisałem się całkiem nieoszczędnie – ile trzeba będzie zużyć energii, żeby to przeczytać. Dlatego kończę i wyłączam, co się da.