Tego mi było trzeba! – ktoś, kto wychował się na Lemie, komu Lem ukształtował poglądy, zabawiał i skłaniał do rozmyślań przez całą wczesną młodość (To ona się już skończyła?) nie może powiedzieć nic innego, gdy do ręki dostanie nową lemową książkę. Wielce lemową. Zwłaszcza, że jest to także książka Ewy Lipskiej. Niedawno wydane „Boli, tylko wtedy, kiedy się śmieję” – listy Stanisława Lema, Tomasza Lema i Ewy Lipskiej, znanej poetki. Przy czym nie jest to książka tylko dla lemofilów, a nawet wręcz przeciwnie, wręcz przeciwnie… Dostajemy Stanisława Lema, którego nie ograniczają fabularne ramy powieściowe, nie tamują żadne granice tematyczne. Dostajemy sławnego pisarza, który swoją korespondencją celuje w swobodne gawędzenie i w nic innego, jak sprawienie przyjemności adresatowi. A to sprawia też wielką przyjemność dzisiejszemu czytelnikowi. Bosko.
Znajomość Lema z Ewą Lipską i jej mężem Władysławem datuje się od czasów niepamiętnych. Poetka zaprzyjaźniła się z Wisławę Szymborską, gdy miała 18 lat, zatem siłą rzeczy widywała się z Lemami na słynnych herbatkach z loteryjkami organizowanymi w mieszkaniu noblistki na Nowowiejskiej w Krakowie. Nie była to jednak z początku bardzo zażyła przyjaźń, raczej dobra znajomość, która z biegiem czasu rozkwitała coraz bardziej. Jej epistolograficzna kulminacja przypadła na lata stanu wojennego, kiedy Stanisław Lem z rodziną wyjechał na stypendium do Berlina, a potem przeniósł się do Wiednia, gdzie powstawały jego ostatnie powieści „Pokój na ziemi” i „Fiasko”. Powstawały z niemałym trudem i w pośpiechu, bo pisarz dręczony był podupadającym stanem zdrowia i licznymi operacjami. Listy do Ewy Lipskiej z tego okresu naznaczone są zatem czarnym humorem w stylu lemowskim, oczywiście, ale stanowią też dowód niesamowicie rozbuchanej weny autora, fenomenalnej sprawności językowej i fantazyjnej swobody pisarskiej. Choroby nic temu nie przeszkodziły. Lem, niczym w jazzowej improwizacji fortepianowej przeskakuje z tematu na temat, nawiązuje zupełnie nienawiązywalne, zdałoby się, wątki do wątków, brawurowo pędzi, cytuje i rozśmiesza. Wierszuje także:
Chętnie bym jeszcze z inszych schodząc planet,
Opisał życie naszego jamnika,
Ten ostrowłosy, niskonogi dzianet
Na wszystko, co mu się podoba, sika
I żadna siła nie wstrzyma Protona
Póki pod biurkiem kupki nie wykona.
Wierszu, starocią pachnieć mi zaczynasz,
Więc wsadzę tutaj jako nowość jaszczyk,
Bo austriacki radca weterynarz
Przeciw nosówce już mu zrobił zastrzyk.
Widząc atoli moich rymów nędze,
Przechodzę w prozę, czym dalszych oszczędzę.
I przechodzi. Ale to niejedyny wierszyk w listach Lema, przypominający twórczość jego słynnego Elektrybałta, który jak może pamiętacie, potrafił rymować poematy o miłości i śmierci, ale wszystko to (…) wyrażone językiem wyższej matematyki, a zwłaszcza algebry tensorów. Może być również wyższa topologia i analiza. A przy tym erotycznie silne, nawet zuchwałe, i w sferach cybernetycznych. Lem dosiada klawiszy swej steranej maszyny i pędzi, opisując życie na obczyźnie, pełne zawodów wobec mitycznego Zachodu, który się właśnie poznaje bliżej i naocznie, opisuje kłopoty domowe i literackie, liczne lektury, pozwala sobie na kłujące przytyki wobec innych znanych pisarzy.
Wiedeń skuty lodami, śniegami, a ja w chwilach wolnych czytałem Historię Literatury Polskiej Miłosza, po niemiecku, bo angielskiej wersji nie miałem, a polskiej chyba nie ma [słusznie – wyszła dopiero w 1993 roku, przyp. mój]. Donoszę więc pospiesznie, że ten nasz wielki poeta jest kubek w kubek jak Mickiewicz, tzn. TEŻ świnia z talentem; p. Adam niszczył Julka Słowackiego, a p. Czesław poszedł dalej, bo tak dokładnie pozbawił J.J. Szczepańskiego istnienia, że go nawet w indeksie nie ma. Szymborska jest, p. Kornel jest, mnie dostrzegł, pogładził, Parnickiego wzniósł tak wysoko, że aż do Swedenborgów i innych miłych mu mistyfikofilów, emigrantów z uszanowaniem poprzedstawiał, a Jana Józefa eksterminacją uraczył. Czy nie wykapany Mickiewicz? (…) byłem tak zezłoszczony, że zaraz za karę wetknąłem tego Miłosza między powieści kryminalne, na samym dnie mego regału. Po namyśle podniosłem o jedną półkę.
Lem brawuruje, rozśmiesza, leci bez owijania w bawełnę. A wszystko to na sprzęcie, który nie spełnia wymagań:
Maszyna do pisania, jak może zechce Pani dostrzec, wysiada. Wczoraj coś się zacięło i z braku benzyny lub oliwy użyłem płynu przeciw komarom, aby nasmarować coś, i pisze – ale JAK. Wykrzyknika w tej maszynie nigdy nie było, co wysoce z moim temperamentem sprzeczne, ale trudno.
Ewa Lipska, pozostając w Krakowie pod kloszem wojny polsko-jaruzelskiej i relacjonując codzienne życie w Polsce i jej męczące absurdy, wypada na tle Lema jak uosobienie spokoju i stoicyzmu. Listy poetki, tytułowane z początku Drogi panie Stanisławie, są bardziej stonowane i zaprawione lekką tylko, angielską z ducha, nutką autoironii. Do czasu.
Korespondencja trwa od 1984 roku na odległość pięciuset kilometrów dzielących Kraków i Wiedeń. Poczta w PRL działa z właściwym sobie tempem:
List z Widnia przyjechał dorożką konną. Dorożka jechała blisko trzy tygodnie, co świadczy o tym, iż koń rozpustnik – wpadał po drodze do knajp, zagryzając co nieco.
W ogóle wszystko w PRL działa z właściwym sobie tempem, co Ewa Lipska relacjonuje Lemowi. Stanie w kolejkach po każde byle co, brak mięsa w sklepach, kretyńska propaganda w gazetach. Lipska, pomna panującej cenzury korespondencyjnej, pisze o tym lekko aluzyjnie, a czasem szyfruje nazwiska osób, czasem rzuca ironiczną uwagę do „osób trzecich, czytających ten list”. Poetka pisze z elegancją i stonowanie, przeskakujemy kolejny rok czy dwa, a potem następuje kontakt bezpośredni, gdy Lipscy jadą na krótkie stypendium do Niemiec, via Wiedeń. Od tamtej pory listy tytułowane są „Kochani”, a korespondencja poetki nabiera niespodziewanego wariackiego luzu, zarażona przez fantastyczne dywagacje Lema.
Pięknie, przepięknie napisał Stanisław Lem o wierszach swojej adresatki, jest to przy okazji mikroeseik o poezji w ogóle (polecam redaktorowi naczelnemu, zasępionemu brakiem odbioru poezji jako takiej).
Opisać poezji, jako też uczuć, które wzbudza, nie można. Jest ona, w jakimś specjalnym rodzaju, w jakiejś odnodze swojej, sztuką chwytania niewidzialnych stanów rzeczy, coś jakby doskonale przezroczystych motyli, w siatki utkane z bardzo grubej materii języka, który wcale nie powstał po to, ażeby wiersze można było z niego wyrabiać.
Przyznam, że chciałoby się to czytać po wieczność, zaglądać Lemowi i Lipskiej przez ramię, ale niestety nie jest nam to dane. Listów pozostaje zaledwie kilka. Potem sytuacja odwraca się o 180 stopni – nadchodzi rok 1989, komunizm upada, euforia w narodzie, polityczne i gospodarcze zmiany, Lemowie wracają na krakowskie Kliny, a Lipska wraz z mężem wyjeżdża na dyrektorowanie w Instytucie Polskim w Wiedniu. Czasu na pisanie zapewne ma niewiele (Lem tytułuje listy per Ukochane Dyplomaty), a kontakty odbywają się już bezpośrednio, bo granice otwarte.
Dalszą część książki zajmuje korespondencja pomiędzy Tomaszem Lemem a poetką, gdy syn pisarza przebywa na studiach w Princeton (Stanisław Lem zwykł mawiać do syna, stosując „polską” wymowę: Co tam Tomaszu słychać, na twoim Prin-ce-tonie). Niestety trzeba powiedzieć, że choć listy ciekawe, to poziom nie ten. Dlatego tę część „Boli tylko wtedy, kiedy się śmieję” można by bez wielkiej straty dla czytelnika, a z zyskiem dla spójności książki pominąć.
Na koniec bowiem otrzymujemy dwa, bardzo smakowite wywiady – rozmowy, jakie Ewa Lipska przeprowadziła ze Stanisławem Lemem. Jeden nigdzie wcześniej niepublikowany, na temat – uwaga, uwaga automobiliści! – motoryzacji. Czytając go, można doznać fascynacji, a nawet szoku, jak też ta dziedzina techniki gwałtownie się zmieniała. Lem wspomina czasy przedwojenne, swoją pracę okupacyjną w warsztacie samochodowym, a kończy na współczesności. Dość powiedzieć, że Lem jeździł na początku swego życia Fordem Model T, mechaniczną bryczką bez koni, by pod koniec przesiąść się na Mercedesa klasy S, luksusem mało ustępującego dzisiejszym limuzynom, zdolnego pędzić po autostradach z prędkością nadświetlną. I to wszystko za życia jednego człowieka.
Notabene – zwierzę się – pluję sobie w brodę, że dziesięć lat temu nie licytowałem lemowego Mercedesa sprzedawanego na aukcji. Mieć jedno ze swoich ulubionych aut w kolorze limonkowym (numer rejestracyjny KRC 1814) i to po swoim ulubionym, wręcz ukochanym pisarzu – to by było coś! Na szczęście jest dziś w dobrych rękach. Kwota poszła na fundację „Mam marzenie”.
Druga rozmowa poetki z pisarzem meandruje tematycznie wokół marzeń sennych, ale jest to oczywiście pretekstem do wspomnieniowych anegdot i dywagacji o współczesnej kulturze. Rozmowa była publikowana niegdyś w „Wyborczej”. Stanisław Lem ewidentnie wkroczył już wtedy w ten etap swojej twórczości, w której przebija z jego słów zgorzknienie i niejakie malkontenctwo, krytykowane przez wielu jego wielbicieli, między innymi Wojciecha Orlińskiego. To z tych późnych lat pochodzi najbardziej znana w popkulturze sentencja Lema – Nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów, póki nie zajrzałem do internetu. Pisarz generalnie na współczesną sobie kulturę – narzeka. Niemniej, Lem umiał wszystko, narzekanie także wychodzi mu świetnie i daje czytelnikowi satysfakcję.
„Boli tylko wtedy, kiedy się śmieję” ma tylko jedną podstawową wadę – jest objętościowo zbyt skromne. Nic to wobec grubego tomu korespondencji z Mrożkiem, a kto ma ochotę wniknąć w pisarski warsztat, odautorską interpretację, trudy literata, temu gorąco polecę listy Lema do Michaela Kandla „Sława i Fortuna”. Korespondencja z Ewą Lipską daje dużo przyjemności i można ją potraktować jako rozbiegówkę do tych opasłych ksiąg. Przyznam szczerze, że po cichu liczę na dalszą, nieujawnioną jeszcze, zawartość archiwum Lemów (pisarz zwykł był tłuc swoje listy na maszynie, przez kalkę i jeden egzemplarz przewidująco zachowywał dla siebie), mam nadzieję, że zachowały się tam rozmowy pocztowe z przyjaciółmi – Janem Błońskim i Janem Józefem Szczepańskim. Gdyby tak było – będę czekał na nie choćby do emerytury.
Źródła:
https://zwierciadlo.pl/moda-i-uroda/konkurs-ziaja-jesienne-umilacze