Niektórzy po prostu mają dar syntetycznej opowieści. Umieją tak pisać, że chce się czytać. I to, na dobrą sprawę, niezależnie od tematu. Kiedy syntetycznie i z talentem podawane są rzeczy istotne, które nas dotykają, które nas bolą czy przejmują, wtedy człowiek czuje, że żyje literaturą. Tego by się chciało. Czasem się to ma. Tym razem u Marcina Wichy w Rzeczach, których nie wyrzuciłem. Czyli rzeczach, których on nie wyrzucił, gdy likwidował mieszkanie po zmarłej matce.
Zdaje się, że nie ma istotniejszych rzeczy niż śmierć, choć Jerome D. Salinger twierdził inaczej. Śmierć bliskiej osoby – dopiero to skłania nas do stanięcia przed pytaniami ostatecznymi. Skąd przyszliśmy, dokąd idziemy i kim jesteśmy? A także kim nie będziemy dzięki wychowaniu, genom i dziedzictwu, jakim nas karmiono? Można napisać, że książka Wichy w swym duchu oddaje to wychowanie. Jest sarkastyczna. Niezbyt sentymentalna. Nie słodka, w żadnym razie. Już chyba bardziej wytrawna. Wicha operuje anegdotą, spojrzeniem, skojarzeniem. Opisem opartym na jednym celnym zdaniu, na drobnym zapamiętanym fakcie. Aluzją tak delikatną, że prawie niewidoczną.
Ta książka jest o wychowaniu i kształtowaniu oraz o tożsamości. Kim się człowiek czuje i jak się czuje, zwłaszcza gdy tożsamość ma bardziej skomplikowaną niż standard. A ponieważ to tożsamość żydowska, to rzecz jest w dużej części o żydowskości w Polsce.
Nie powstrzymam się przed przytoczeniem jednego z minirozdziałów:
Pewnego dnia moje dziecko spytało:
– Dlaczego była zagłada?
Niby wiedziałem, że kiedyś to pytanie padnie, ale dlaczego już teraz? Dlaczego tak wcześnie?
– Wiesz – zacząłem – Ludzie. Ludzie czasami.
– Ludzie?
– Niektórzy ludzie.
– Więc to przez ludzi?
– Przez ludzi. Tak. Ludzie ludziom. Znaczy. Czasami. W grupie. Ludzie. Czasami.
– Nie przez meteoryt?
– Meteoryt?
– Nie myślisz, że dinozaury wyginęły przez meteoryt?
– Oczywiście, że przez meteoryt.
Następnego dnia opowiedziałem to w pracy (a pracowałem w prawicowej gazecie). Wszyscy się bardzo śmiali, a jeden kolega spytał:
– Ale powiedziałeś jej, że Polacy nie mieli z tym nic wspólnego?”
I tak się plecie u Wichy – smutek, zmieszany diabelsko zręcznie z przełamującą śmiesznością. A może to tak się w Polsce plecie? Może.
Autor ma dar celności, przywołuje zdania trafiające w sedno, wydobywające zręcznie na wierzch ukryte karty, a czasem rzeczy-o-których-lepiej-nie-mówić. O, jest tego trochę! Zwyczajne, codzienne, a jednak przejmujące. Czytając tę książkę, może nie uronicie łzy, autor zręcznie was od tego uchroni szybkim skrętem w anegdotę, ale jednak możecie poczuć oczyszczenie.
Matka Marcina Wichy, traktowana z czułością, ale bez sentymentalizmu, żywa osoba, pełna skomplikowania i niełatwa w codziennym życiu. Z tej książki wyłania się niczym hologram. Nie wszystko widzimy, czasem ledwo majaczy na tle, ale jesteśmy w stanie wyobrazić ją sobie, zobrazować, współczuć. Autor przeciera szmatką tę czy inną soczewkę holografu, obraz błyska kolejnymi detalami. Przegląda przedmioty, opisuje z precyzją książki, które zostały na półkach, czyta, wspomina, kojarzy fakty.
Jak wyrośliśmy? Skąd nasze lęki, przyzwyczajenia, kompleksy? Skąd nasze zdolności? Książka jednocześnie bardzo osobista i bardzo uniwersalna. Wszyscy po trochu byliśmy, jesteśmy albo będziemy Marcinem Wichą.