Trwa Australian Open i jak każdy wielkoszlemowy turniej – przyciąga uwagę milionów. W serwisach informacyjnych oprócz katastrof, zamachów i politycznych przepychanek pojawiają się też wspaniałe zwycięstwa i życiowe sukcesy (choć dla większości zawodników te sukcesy skończą się porażką w którejś rundzie). Najciekawsze mecze oglądane są na całym świecie przez oddanych fanów tenisa, sportu, który mimo komercjalizacji uchodzi za szlachetną grę gentlemanów. Co ciekawe, tenisowi stołowemu nie przysługują takie honory, nie ma on też takiej popularności. Zainteresowanie świata budzą raczej rakiety niż rakietki. Potencjał reklamowy białego sportu jest wręcz nieograniczony, ale co z potencjałem symbolicznym? Czy tenisowy mecz może być nośną metaforą?
Poeta Bohdan Zadura stwierdził kiedyś, że tenisową strategię daj mu tam, gdzie go nie ma można uznać za trafną wskazówkę również dla twórców poezji. Chodziło co prawda o tenis stołowy, ale przeniesienie akcji na trawę lub ziemię nic tutaj nie zmienia: w każdym tenisie i w każdej sztuce chodzi o zaskoczenie przeciwnika, posłanie piłki w nieprzewidziane miejsce. Coś w tym jest, choć metafora trochę kuleje – jakby łapały ją skurcze w czwartej godzinie meczu na zalanym słońcem korcie. Nawet bowiem jeśli zgodzimy się, że literatura jest grą, to zwycięstwo pisarza jest w niej także zwycięstwem czytelnika. Koncept Zadury przeżywa lekki kryzys, ale prosi o pomoc medyczną i wraca na kort odmieniony. Może to nie sztuka, ale życie jest jak tenisowy pojedynek. Nasze życie jest obliczone na pięć setów…
Inny ważny poeta napisał w dawnych czasach baroku wiersz O wojnie naszej, którą wiedziemy z szatanem, światem i ciałem. Ta wojna to życie, stawką zaś zdaniem Sępa-Szarzyńskiego jest wieczne zbawienie człowieka. Piękny wiersz, ale militarna metaforyka nie wszystkim może dziś odpowiadać. Gdyby Szarzyński żył w czasach Australian Open, być może zastąpiłby ją metaforyką sportową. O pięciosetowym boju, który toczymy z szatanem, światem i ciałem – tak sobie sparafrazowałem tytuł.
Życie to pojedynek na korcie centralnym. Po kilku latach rozgrzewki człowiek przystępuje do rozgrywki. Każdy set to kilkanaście lat, w których można pokazać coś dobrego albo zrobić zbyt wiele niewymuszonych błędów. Naszym przeciwnikiem jest zło, ale i publiczność, która jakoś nie chce nam kibicować. Świat nagradza oklaskami piekielnie mocne serwisy przeciwnika, przed którymi trudno się obronić. W dodatku zmagamy się z kontuzjami, nasze ciało – źródło słabości – upaść na wieki żądać nie przestanie. Widmo porażki zagląda nam w oczy. Na szczęście w tenisie obowiązuje genialny sposób liczenia punktów. Piłka – gem – set – mecz. Za każdym razem liczymy od początku – można przegrać seta, nawet do zera, i odrodzić się w kolejnej partii.
Końcówka wiersza Szarzyńskiego to zwrócenie się do Boga z prośbą o pomoc. Bóg jako trener obserwujący z trybun nasze zmagania? Podpowiadający, dający znaki, wspomagający mentalnie. A na co dzień wspierający nas wiedzą i doświadczeniem – razem z całym sztabem wszystkich świętych od odnowy biologicznej i metafizycznej, aniołów dbających o sprzęt i teologów rozpracowujących przeciwnika. Ty mnie przy sobie postaw, a (…) wygram statecznie. Każda epoka mówiła o Bogu w języku ważnych dla siebie spraw. Był On wielkim królem, artystą albo zegarmistrzem wielkiego mechanizmu świata. Dziś ten świat przyznał nieprawdopodobnie duże znaczenie sportowi. Zwłaszcza w czasie turniejów Wielkiego Szlema.
Foto – Pixabay