Kiedyś było jakoś inaczej. Wyobrażam sobie, że życie miało inny smak. Dziś jest na pewno wygodniej, ale coś nam się wymknęło, wyparowało. Przechodziłem niedawno koło sklepu – trudno go nazwać spożywczym, bo teraz w sklepach jest raczej wszystko. Wszystko i nic. Przechodziłem obok, wcale nie chciałem wchodzić, ale ponieważ wszędzie stoją samochody, musiałem przejść pod samymi drzwiami. Te drzwi się automatycznie rozsunęły i zobaczyłem wypełnione regały. I nagle gdzieś z głębi ciała coś mnie od tych drzwi odrzuciło, poczułem, że tak naprawdę na nic nie mam ochoty. Nie to, że nie jestem głodny, ale że tu nie ma nic prawdziwego. No może jabłka, orzechy i wino, a poza tym plastik, glutaminian i konserwanty na E. Te wszystkie twarożki, sałatki w kubeczkach, te pierożki do odgrzania w mikrofali, te chipsy, batony, napoje. Jakaś Ameryka dla ubogich, jakieś żarcie dla lecących w kosmos psów – poporcjowane, syntetyczne, bez smaku.
A zatem znowu narzekanie na współczesność – w tym jesteśmy nieźli. Wsiadamy na konika i jazda, mamy taką skłonność. Ja mam też skłonność do starych przedmiotów. Na przykład do nakręcanych zegarków na rękę, szwajcarskich, koniecznie z arabskimi cyframi i czerwoną strzałeczką sekundnika. Delbana, Atlantic, Pallas – przywożone przez marynarzy i sprzedawane w komisach, dziś odnawiane u równie wiekowych zegarmistrzów z tych małych zakładów w starych kamienicach. Dyplom cechu na ścianie, zagracony stolik, przeszklone gabloty. Kiedyś wszystko było inne, nawet krany, nawet ebonitowe wyłączniki światła. A te okrągłe pudełka po torcikach Wedla, te z granatowymi napisami – pamiętacie? Albo meble – stół to był stół, miał swoją wagę, solidne nogi i okrągły blat. Po rozsunięciu 12 osób mieściło się jak nic. Zresztą nie chodzi o wielkość, lecz o jakiś wyraz, o ciężar gatunkowy, o formę. O patynę czasu? Czy każda rzecz po 70 latach będzie miała urok? Nasze plastikowe długopisy, nasze elektroniczne budziki, nasze ergonomiczne, designerskie badziewie – też?
To są naczynia połączone. Tym plastikowym jedzeniem karmią się artyści, wśród brzydkich przedmiotów dojrzewa ich sztuka. To są matematyczne wręcz proporcje. Wiersze Leśmiana do dzisiejszych wierszy mają się jak stary zegarek na rękę do elektronicznego budzika z wyświetlaczem (godzina, temperatura na zewnątrz, temperatura w pokoju). Jak melodia pozytywki do dzwonków w telefonie. To jest ciągle ta sama proporcja – w każdej dziedzinie życia i każdej dziedzinie sztuki. Owszem, żyje nam się wygodniej, ale jakoś płasko – żelazko z termostatem to nie to samo, co żelazko na duszę. Żyje nam się wygodniej, lecz nie ma w tym smaku.
Wychodzę do ogrodu, tam szukam nadziei. Nowe porządki i na tym polu – obsadzone tujami trawniczki to bardzo dalekie echo klasztornych wirydarzy, a gazetki budowlanych hipermarketów marnie naśladują traktaty o sztuce ogrodniczej. Ale brzoza jest brzozą, można naciąć jej pień i skosztować słodkich soków ziemi. Kwitną krokusy, nabrzmiałe pąki bzu już się gotują do wiosennej eksplozji, a młode, pokryte drobnymi włoskami pędy sumaka zachęcają do delikatnej pieszczoty. Budzi się prawdziwe życie, wraca smak. Przypomina się Leśmian, prawdziwe maliny.