Majówka sprzyjała. Co prawda trzeba było w międzyczasie grabić, sprzątać, podróżować, gotować obiady i zasypiać. Ale dlaczego podczas tych czynności pozbawiać się czytania?
Skala jak zwykle sześciogwiazdkowa:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma.
Radosław Gajda, Natalia Szcześniak – Archistorie. Jak odkrywać przestrzeń miast” ****
Przewodnik po konstrukcji miasta, a przy okazji po historii pomysłów na miasto. Od średniowiecznych kamieniczek przez „jednostki mieszkalne” po dzisiejsze biurowce i budynki mieszkalne. Raczej dla miłośników tkanki miejskiej niż dla architektów – wykład popularny, napisany przystępnie i ciekawie.
Marcin Michalski, Maciej Wasilewski – 81:1.Opowieści z wysp owczych **** i pół
Czy da się poznać jakiś kraj do cna? Plwać na skorupę i do głębi zgłębić? Wydaje się, że nie. Nawet mieszkańcy rdzenni nie są w stanie poznać na wskroś własnego kraju, a co dopiero mówić o turyście albo reporterze. Niemniej, przy niektórych krajach, szansa holistycznego opisania wzrasta. To jest właśnie ten przypadek. Kraj, który ma 48 tysięcy mieszkańców – Wyspy Owcze. Niektórzy to nawet ze szkolnej geografii nie znają takiego kraju. Jest okazja go poznać bliżej. Panowie Marcin i Maciej postanowili przegryźć się przez Wyspy Owcze na wylot, dzięki czemu powstała ta ciekawa, miejscami kuriozalna książka. Przejechali jako pierwsi na świecie przez tunel podoceaniczny za pomocą hulajnogi, uprawiali przetwórstwo rybne jako prości pracownicy, odwiedzili szeroki wachlarz dziwnych i mniej dziwnych person. Jest ta książka ciekawa przez swoje zmiany punktów widzenia – od bliskich detali, po szeroką panoramę, od reportersko-rzemieślniczej opowieści do głębszych i prywatnych, niemal intymnych rozważań. (Choć niekiedy autorzy za bardzo gonią za sensacją i kontrastem). Bardzo różnorodna, ciekawa opowieść. Gwiazdozbiór Wysp Owczych zajaśniał dzięki tej pozycji na moim prywatnym niebie. Ładny i egzotyczny.
Małgorzata Szejnert – Wyspa węży ****
Jak na tę autorkę – to jest to lekki zawód. Bardzo ciekawy temat obozu odosobnienia dla sanacyjnych oficerów w odstawce, stworzonego przez generała Sikorskiego w czasie wojny w Wielkiej Brytanii. Na wyspie Bute przebywało kilkuset byłych dowódców, wielu z nich wsławionych dokonaniami z września i wojny z Rosją, kilku było wysoko postawionymi urzędnikami państwowymi, między innymi Izydor Modelski i Michał Grażyński (znany mi bliżej z pobytu w Katowicach – LINK). Zostali odsunięci od władzy i odstawieni na bocznicę, pomimo chęci walki i działania przesiedzieli bezczynnie całą wojnę na szkockiej wyspie.
Szejnert wychodzi od wspomnień rodzinnych. Wątki prywatne, wspomnienia o wuju, pochowanym właśnie na wyspie Bute, o którym się po wojnie nie wspominało, przeplatają się z pracowitym zbieraniem archiwalnych śladów o dawnym polskim obozie hańby. Jednak wydaje się, że „Wyspa węży” wymyka się reporterce z rąk, zdąża w stronę pewnego chaosu, rozproszenia, nie daje znanej z poprzednich książek satysfakcji z dzieła kompletnego i soczystego. Jakby zbyt wiele wątków na raz zostało tu podjętych, a temat nieco rozmył się i nie zamknął. Może jest to też owego tematu sens głębszy – rozmemłanie bezczynnością i poczucie własnej niepotrzebności oficerów udzieliło się narracji książki, zwłaszcza że pamiętniki żołnierzy są często cytowane w tekście. Czuję pewien niedosyt po przeczytaniu „Wyspy”.
Anna Kamińska – Białowieża szeptem *****
Kiedyś mój Tata jechał sobie nocną drogą przez zimowy las. Nagle w światłach ukazała się na gruntówce górka lekko przysypana śniegiem. To pan Moczadło, stolarz z naszej wsi spadł z roweru i zasnął w drodze do domu. Pan Moczadło chlał cały boży dzień i nic nie robił. Ale jak kiedyś coś zrobił – wychodziły stolarskie arcydzieła. Takie, między innymi, klimaty można znaleźć w „Białowieży szeptem”. Ten reportaż wyrazistą klamrą spina czasy przedwojnia ze współczesnością. Chwyta dobrze ducha miasta Białowieża od czasów cara Aleksandra, przez przedwojenne rabunkowe wyręby, lata komunizmu i charakterystycznych postaci żyjących „obok systemu”, po czasy współczesnej rujnacji i powiewów odbudowy chwały białowieskiej. To wszystko, pomimo że w Białowieży nie byłem, daje mi bardzo familiarny pejzaż, znany z innych polskich stron. Życiorysy wojenne, wywózki na roboty, Niemcy i Rosjanie, potem bieda, kradzieże, niebieskie ptaki, ludzie puszczy. Historia miejsca dobrze uchwycona. Trzeba tam pojechać!
Daniel Tudor, James Pearson – Tajemnice Korei Północnej *****
Politolog i orientalista. Napisali książkę o niezwykle ciekawych zmianach dokonujących się właśnie w Korei Północnej. Zmiany dzieją się poza nurtem oficjalnym, wiemy o nich od nielicznych uciekinierów. Autorzy jednak zanalizowali setki różnych źródeł, żeby dać syntezę – czyta się jednym tchem. Owszem, w Korei Północnej za nieodpowiednie zdanie o przewodniczącym albo partii w jednej chwili można dostać się do obozu pracy, w którym z pewnością umrzemy. Samobójstwo nadal uznawane jest za zdradę narodu i piętnowane przesunięciem całej rodziny zmarłego do najgorszej kategorii społecznej. Nadal wyjazd z Korei jest oficjalnie niemożliwy, a ucieczka, dla przeciętnego mieszkańca – bardzo trudna. Ale Korea Północna coraz bardziej otwiera się na Chiny, na co władze przymykają jedno oko. Muszą przymykać. Sytuacja w Korei Kimów zmieniła się po głodzie lat 90., kiedy to załamała się państwowa dystrybucja żywności, na której opierał się system. Stworzyło to pole do narastania pewnej nieufności wobec działania państwa i zmusiło Koreańczyków do brania spraw we własne ręce, żeby nie umrzeć z głodu. Rozwinął się półlegalny drobny handel, widoczny nawet na ulicach ortodoksyjnie partyjnego Pjongjangu. W co przekształca się Korea Północna? W totalitarny reżim przeżarty do cna korupcją. Za pieniądze można załatwić dosłownie wszystko. Partia bierze w tym udział, zezwalając swoim członkom ze świecznika na robienie interesów, jeśli podzielą się zyskami. Udaje, że nie widzi biedabiznesmenów, którzy handlują dobrami przemycanymi przez słabo strzeżoną granicę z Chinami. Przy okazji tego ożywienia gospodarczego następuje nie tylko drobne zmiękczenie systemu, ale także istotne zmiany społeczne. Otóż najbardziej szanowanymi członkami/członkiniami koreańskiego społeczeństwa zawsze były szacowne panie w średnim wieku, które już odchowały potomstwo i zajmują się rodziną. Od czasu urodzenia dziecka kobiety w Korei nie mają obowiązku pracy. Są to zatem jedyne osoby, które mają trochę więcej czasu na prowadzenie jakiejkolwiek działalności handlowej. Siłą rzeczy jest to zajęcie feministyczne i trudne do skrytykowania przez służby. Do tego te służby są złożone zwykle z bardzo młodych mężczyzn – książka odnotowuje przypadki, kiedy to handlujące na nielegalnym targu kobiety zdołały słownie zrównać z ziemią interweniującego milicjanta jako młokosa, który nie szanuje ich wieku i pozycji.
Drugi aspekt społeczny to pendrive. O ile w czasach płyt kompaktowych czy kaset video przemyt informacji był bardzo trudny i łatwo wykrywalny, o tyle w czasach pendrive’ów ułatwił się niesłychanie. Przemycane są filmy, seriale, książki, które otwierają przynajmniej część z koreańskiego społeczeństwa na kulturę i pop-kulturę Chin, Zachodu i Korei Południowej. Ta ostatnia została w oczach wielu Koreańczyków z północy odmitologizowana – zbyt wiele już wiedzą o tym superkapitalistycznym społeczeństwie, znanym z najbardziej brutalnego wyścigu szczurów i wiedzą, że po ucieczce do Korei Południowej nie czeka ich tam raj, a raczej los pariasów (w Korei Południowej na niemal każdym stanowisku wymagana jest znajomość angielskiego, tego wymogu oczywiście Północni nie są w stanie spełnić- pozostają im jedynie najprostsze i niskopłatne prace).
Wielce ciekawa i otwierająca oczy książka.
Sławomir Koper – Żony bogów **** i pół
Sławomir Koper być może nie odkrywa nowych lądów tą książką, ale napisana jest z takim wyczuciem proporcji i tak ciekawie, że trudno jej nie doceniać. Fajne spojrzenie w biografie Gombrowicza, Mrożka, Iwaszkiewicza, z analizą ich stosunków do związków i partnerek. Oraz partnerów. Wszyscy oni byli oryginałami i dość specyficznymi osobowościami. Koper bardzo sprawnie i całościowo kreśli ich portrety, skupiając się szczegółowiej na żonach pisarzy i ich przeszłości oraz na historiach zauroczenia „bogami literatury”. Warte przeczytania.
Dariusz Jaroń – Polscy himalaiści *****
Fascynujące. I do tego zagadkowe na maksa. Pierwsza polska wyprawa w Himalaje, na Nanga Devi East. Rzucenie się z (finansową) motyką na słońce, zakończone sukcesem, który nie został zdyskontowany ze względu na wybuch II wojny światowej. Osoby, które brały udział w tej wyprawie, były absolutnie wyjątkowe. Ci ludzie przedwojenni jednak sporo się od nas różnili hartem ducha i odwagą. I dziką wręcz konsekwencją. Dwóch z wielkich zginęło w lawinie podczas wyprawy: Adam Karpiński, współtwórca polskiego himalaizmu, ideowiec i romantyk do granic, przy tym inżynier i projektant sprzętu wspinaczkowego – wszystkie narzędzia wspinaczkowe były przez niego stworzone na tę wyprawę, drugą ofiarą lawiny był Stefan Bernardzikiewicz, polarnik, taternik, człowiek z prawdziwej stali. Na szczyt Nanga Devi Eeast w 1939 roku weszli jednak Janusz Klarner i Jakub Bujak, pisząc pierwszy rozdział w historii polskiej wspinaczki himalajskiej. W tym kontekście kompletnie szokujące są dalsze losy obu zdobywców – każdego inne, oraz to, że obydwaj zginęli bez wieści już po wojnie.
W tle przewija się Konstanty Jodko-Narkiewicz, opisywany już na SNG Kultura przy okazji polskiego rekordu balonowego – http://sngkultura.pl/2018/07/gwiazda-polski/. Chciałoby się, żeby książka ta trwała i trwała, odkrywała i opisywała jeszcze więcej, ale po osiemdziesięciu latach ślady się zacierają, dokumenty i wspomnienia blakną. Wielka chwała dla Dariusza Jaronia za wykopanie aż tylu informacji. Wciągające i poruszające.
Bernardette McDonald – Kurtyka. Sztuka wolności *
Zacząłem i nie skończyłem. Pisane strasznie drętwo i bez bigla. Być może Wojciech Kurtyka to bardzo ciekawy człowiek i wielki, charakterny himalaista, ale ciężko się o tym przekonać. Bernardette McDonald dostała za tę biografię kilka nagród, ale ode mnie dostaje naganę. Zawód.
Peter Walker – Jak rowery mogą uratować świat ****
No, troszeczkę w tej książce jest demagogii. Autor piętnuje w niektórych miejscach głosy sprzeciwiające się ekspansji rowerów jako demagogiczne, ale jakoś nie zauważa swojej własnej. Jest to demagogia typu szantaż emocjonalny – wyolbrzymiając: „chcemy zakazać jeżdżenia autem, bo przez nie giną dzieci. Jeśli jesteś przeciwko zakazowi, to jesteś za zabijaniem dzieci”. Niemniej warto było zgłębić tę książkę, żeby dowiedzieć się więcej o społecznym i prozdrowotnym znaczeniu, jakie ma jazda na rowerze. Z niektórymi tezami autora ciężko mi się zgodzić – np. z walką z kamizelkami odblaskowymi zakładanymi na rower jako opresją wymuszaną przez automobilistów – skoro to wszystko taka opresja, to nie zmuszajmy kierowców do zapalania świateł w nocy. Wniosek ogólny – wszyscy jesteśmy rowerzystami, wszyscy jesteśmy pieszymi i wszyscy automobilistami – podziały i antagonizmy są zupełnie bez sensu.
Od razu po przeczytaniu tej książki wsiadłem na rower i popędziłem w dal.
Krzysztof Varga – Księga dla starych urwisów **** i pół, dla niziurskofanów ******
Zachodzi słońce nad Wędzarnią krwawo
Słychać krzyk drobiu Więcławskiej nieświeży,
Sezon skończony, żegnaj sławo!
Na zwiędłych liściach znokautowany bokser leży.
Twarz mu wykrzywia uśmiech żałosny.
Byle do wiosny!
Kiedy ci walka na pięści zbrzydła
Poezji rozwiń skrzydła!
Kto nie docenił w dzieciństwie tych strof, ten jest uboższy o ironię, dowcip, przewrotność i buchającą językotwórczość najlepszego pisarza dla dorastającej młodzieży – Edmunda Niziurskiego. Krzysztofa Vargi felietony czytam regularnie, a być może pod jego wpływem nawet piszę. W książce powściąga tradycyjną dla siebie kwiecistość wywodu, ale za to daje liczne cytaty z książek Nizurskiego, wywiady z Pilchem, Machulskim, Miłoszewskim, Czubajem i Grzegorzem Kasdepke, mikroquizy dla wielbicieli Nizurskiego. Przede wszystkim daje jednak dwie rzeczy do tej pory nieobecne – porządną analizę litereratury, stylu pisania i korzeni autora „Siódmego wtajemniczenia” oraz zupełnie nieznaną biografię pisarza, ze wspomnieniami rodziny, zdjęciami i opisem odnalezionych artefaktów. „Księga dla starych urwisów” wreszcie docenia wpływ Niziurskiego na język, styl bycia i wrażliwość dzisiejszej podstarzałej młodzieży, wychowanej na „Marku Piegusie” i „Sposobie na Alcybiadesa”. Varga potrafi nawet wyśledzić pierwowzory niektórych postaci, daje obraz wzlotu i dołowania talentu Niziurskiego, a także mielizn, w jakie zapuścił się w latach 90. Ale nie martwcie się, nizurskofani. Nasz ulubiony autor i tak dostaje u Vargi spiżowy pomnik.
Hannah Fry – Hello world. Jak być człowiekiem w epoce maszyn *****
Nie wiem, czy wiecie, ale rządzą wami algorytmy komputerowe. To, co oglądacie w Internecie, to, z kim wymieniacie uwagi na Fejsiku, to, gdzie zamawiacie kwaterę na wakacje albo jakim lotem lecicie służbowo do Gdańska, to, czy przydzwonicie samochodem cofając na czujniki parkowania (czy też może jednak nie), to, czy przepuszczą was przez granicę, czy raczej wsadzą do więzienia – za wszystko to odpowiadają algorytmy komputerowe, próbujące pomóc człowiekowi w życiu. Czasami im się nie udaje. Czasami robią błędy. Nic dziwnego, projektowane są przez ludzi, a często przez nich są kształtowane (zwłaszcza te, które się potrafią same uczyć). Z jednej strony usprawniają, z drugiej – powtarzają błędy, jakie nosi ze sobą nasz świat. Książka jest wielce ciekawa. Napisała ją matematyczka i popularyzatorka nauki Hannah Fry, osoba o ironicznym i dowcipnym piórze. Jej wywód emanuje obrazowymi przykładami, pokazującymi dobitnie, jak programy komputerowe zdominowały świat internetu (to jasne), ale też medycyny, sądownictwa, komunikacji, kryminalistyki, a, co ciekawe, także muzyki i sztuk plastycznych.
W październiku 1997 roku publiczność zgromadzona w University of Oregon miała wysłuchać niecodziennego koncertu. Do stojącego na scenie fortepianu podszedł Winifred Kerner i usiadł przy instrumencie, żeby zagrać trzy krótkie utwory. Pierwszym była mniej znana kompozycja na fortepian Johanna Sebastiana Bacha, drugą napisał w stylu bachowskim Steve Larson, profesor muzyki na uczelni goszczącej koncert, trzecia zaś była autorstwa algorytmu zaprogramowanego do imitacji stylu Bacha. Po wysłuchaniu wszystkich trzech kompozycji poproszono słuchaczy o przypisanie utworów do kompozytorów. Steve Larsen był zdruzgotany – większa część publiczności uznała, że to właśnie jego utwór był dziełem komputera. Z kolei następny komunikat widownia przyjęła z mieszaniną przerażenia i rozbawienia: utwór, który słuchacze uznali za oryginalnego Bacha, był zwykłą imitacją napisaną przez maszynę. W wywiadzie (…) Larson powiedział: „Mój podziw dla muzyki Bacha jest głęboki i kosmiczny. Ludzie dali się oszukać jakiemuś programowi na komputer i to było po prostu żenujące”.
David Cope, programista owego komputera dokładnie wytłumaczył autorce sposób działania podczas tworzenia programu, kiedy to wklepał do komputera wszystkie akordy z kilkuset utworów Bacha, a przy tym sporządził wykaz wszystkich ich następników, które poznał algorytm. Komputrer działał podobnie do słownika w smartfonie, który podpowiada kolejne słowa jako sugestie na bazie wcześniej zapisanych przez nas zdań.
W rezultacie powstała oryginalna kompozycja, która brzmi zupełnie, jakby napisał ją sam Bach. A może to JEST Bach? Tak przynajmniej uważa Cope. Wszystkie akordy są dziełem Bacha. To tak jakby wziąć kawałek parmezanu i zetrzeć go na tarce, a potem sklejać te płatki z powrotem w jedną całość. Cokolwiek z tego wyjdzie, będzie to zawsze parmezan.
Życzę miłych lektur i tego żeby was przerobili na parmezan.
Tekst i rysunek – Marcin „Fabrykant” Andrzejewski