Nigdy nie napiszę, że za komuny było lepiej. Ale jak popatrzeć na kulturalną infrastrukturę osiedla… Trzydzieści kilka lat temu były tu dwie biblioteki, kino i księgarnia; dziś została z tego jedna biblioteka, która w dodatku wymaga remontu. W kioskach (też ich już nie ma) leżało sobie spokojnie czasopismo „Poezja”, które co miesiąc poświęcało tej szlachetnej dziedzinie 140 stron druku. Co prawda zadzwonić chodziło się do przyszpitalnej budki, ale za to działał społeczny komitet telefonizacji osiedla. Dziś nawet nie miałby się gdzie zebrać, chyba że w szkole albo w kościele. Tyle że w szkolnej jadalni stoliki i krzesła dla małych dzieci, a do kościoła nie wszystkim po drodze. Swoją drogą ciekawe, że w latach osiemdziesiątych nawet buntownicze teatry awangardowe chętnie grały w przykościelnych salach. Tak więc nawet gdyby dziś jakiś emerytowany animator kultury chciał na osiedlu zorganizować spotkanie z ciekawym człowiekiem – nie miałby gdzie. Trzydzieści lat po upadku komuny, piętnaście lat po wejściu do Unii Europejskiej… Mimo społeczeństwa obywatelskiego, mimo budżetów obywatelskich, mimo rządów Platformy Obywatelskiej (kiedyś w kraju, dziś w mieście) – spotkania z ciekawym człowiekiem nie ma gdzie zrobić. Zresztą z nieciekawym też nie.
Ktoś powie – było kino, ale co tam za filmy grali, była księgarnia, ale książek nie było (a jeśli były, to się zaraz rozklejały), były biblioteki, ale bez audiobooków i powieści Olgi Tokarczuk. No to powiem wam, że filmy grali różne – nieraz było ambitnie jak na Konfrontacjach. Raz było tak ambitnie, że gdy podszedłem do kasy, pani zaproponowała, że może bym jednak poszedł do domu, bo są na razie cztery osoby i mogłaby seans odwołać. A ona film widziała i nie poleca. Zażartowałem (a może tylko chciałem zażartować): Zrezygnuję, gdy mnie pani pocałuje. Jak widać, mój talent poetycki dojrzewał powoli. I mimo pryszczy (moich) była gotowa to zrobić, ale wtedy pojawiło się jeszcze troje widzów i cały plan spalił na panewce. A w księgarni zawsze człowiek coś kupił – a to płytę z serii Polish Jazz, a to polską powieść współczesną, której akcja toczyła się w środowisku greckich imigrantów, a to wiersze Harasymowicza. Wysiadało się z tramwaju i niby po drodze zachodziło do księgarni. (Dziś z braku laku zagląda się do spożywczego i kupuje piwo). Albo zaglądało się do kiosku i kupowało „Poezję” czy „Literaturę na Świecie”.
Tak mi się ta „Poezja” przypomniała w związku z promocją pisma „Nowy Napis”, w której brałem ostatnio udział. Nowe pismo nazywało się początkowo „Napis”, ale okazało się, że taki periodyk już na rynku prasy funkcjonuje . I to od lat. Dlatego nowy „Napis” stał się „Nowym Napisem”, a stary pozostał „Napisem”. Mniejsza o nazwy – chciałoby się zakrzyknąć – do rzeczy! Ale jednak nazwa jest tu ważna, gdyż pismo z ministerialnych dotacji jest finansowane i w związku z tym niektórzy wietrzą tu podstępny plan, że niby to tytułowe słowo można odczytywać jako polityczną deklarację. Czyli czytać je z podziałem na sylaby. Znane jest już przecież pismo „Wpis” (Wiara, patriotyzm i sztuka), ewidentnie sympatyzujące z władzą. Z drugiej strony można podać przykład opozycyjnego pisma „Zapis”, wydawanego od roku 1977 – a więc na długo przed powstaniem rządzącej partii. Nadal wolne pozostają (chyba) nazwy „Przypis”, „Przepis”, „Odpis” czy „Opis”.
W nowym piśmie wiersze, fragmenty powieści, dramaty, recenzje, szkice i wkładka plastyczna. Imponująca objętość – 250 stron. Co kwartał, gdyż pismo ma być kwartalnikiem. Jeszcze bardziej imponujący jest nakład – 9000 egzemplarzy, czyli mniej więcej 30 razy więcej niż w przypadku niektórych pism literackich. Czyli ogólnie świetnie i środowisko powinno być na tak. A jednak nie – połowa promocyjnego spotkania upłynęła na dyskusji, czy wydawanie „Nowego Napisu” nie jest aby podstępem władzy, która chce stworzyć wrażenie, że wspiera kulturę, podczas gdy naprawdę ogranicza wymianę myśli i swobodę debaty. Pismo miałoby być czymś w rodzaju listka figowego dla takich działań.
Co ciekawe, zestaw drukowanych i zapraszanych przez redakcję na promocyjne spotkania autorów wydaje się pluralistyczny, zróżnicowany pod względem reprezentowanych poetyk i deklarowanych sympatii politycznych lub apolitycznych. Potwierdził to w dyskusji nawet zagorzały oponent, który bezkompromisowo, choć kulturalnie, zaatakował przedstawicieli wydawcy. Potwierdził, ale od razu stwierdził, że ten pluralizm to tylko element planu, takie mydlenie oczu, a autorzy dają się wykorzystywać. Dyskutowano nawet możliwość przesłania do redakcji krytyki założeń programowych pisma – opublikowanie tekstu miałoby być rodzajem testu na szczerość intencji. Ale czyż ewentualna publikacja nie mogłaby być uznana za jeszcze jeden element planu przejęcia kultury przez władzę? Wydają pismo, niby pluralistyczne, wydają książki (na przykład wybór tekstów znakomitego poety Janusza Szubera), ale intencje mają nieszczere – chcą autorów przeciągnąć na swoją stronę. Zapłacą i klamka zapadła – taki autor już się nie zbuntuje. Nie musi nawet głosować zgodnie z tytułem.
No to dwa fragmenty z Małych listów Sławomira Mrożka: Nastawienie „mnie nie nabiorą”, podniesione do rangi programu, światopoglądu, systemu, jest tanim, tandetnym i dlatego popularnym sposobem na dobre samopoczucie, na przekonanie siebie o swojej własnej wyższości i utwierdzenie się w tym przekonaniu. Oto cały świat chce mnie podejść, oszukać, ale ja się nie dam, jestem mądrzejszy, chytrzejszy, bardziej przenikliwy od wszystkich i wszystkiego. I dalej: Brak dowodów, że spisek istnieje, jest najlepszym dowodem na istnienie spisku, bo spisek polega właśnie na tym, żeby nie było dowodów.
Za komuny wszystko było gorsze, nawet podziały w społeczeństwie nie takie jak dzisiaj. Mrożek, przebywając na emigracji, publikował w „Dialogu” i krajowych wydawnictwach. Poeci publikowali w „Poezji”, a na osiedlach ludzie chodzili do kina. Finansowanego przez ministerstwo.