Jajka, sznycle i torcik Sachera. Riesling, walc i opera. Dzień muzeów w dzielnicy muzeów, spacer w pałacowych ogrodach. No i od metra podziemnych stacji. Byłem w Wiedniu przez trzy i pół dnia. Wiem, każdy gdzieś był w te dni majówkowe i każdy coś widział. A teraz chce się podzielić wrażeniami i zdjęciami, tak jakby inni nie mieli własnych zdjęć przy wszelkich możliwych fontannach, na wszystkich rynkach i w punktach widokowych polecanych w Internecie. Jakby nie czytali blogów podróżniczych ani kieszonkowych przewodników na każdą kieszeń. Jakby nie mieli dość tego wirtualnego zwiedzania, które wspomaga, ale i niszczy zwiedzanie realne. Przyznane już gwiazdki wskazują drogę, ale czy jest to droga właściwa?
Na Pocałunek Klimta trzeba zasłużyć. Kupić bilet, odstać swoje w kolejce do wejścia i jeszcze trochę w kolejce do szatni. A potem okazuje się, że niewiele widać, bo w sali z Pocałunkiem jest akurat japońska wycieczka i każda z jej uczestniczek musi sobie zrobić zdjęcie na tle obrazu. Japonki towarzyszą zakochanej parze, zakłócając intymną scenę. Japonki (inne, ale przecież jakoś tam podobne) zajmują przestrzeń przed obrazem i usiłują uwiecznić chwilę swoimi komórkami. Przeczekać? Za Japonkami już czają się piękne Rosjanki z zamiarem zrobienia sobie selfie. Są też faceci – Pocałunek ciekawi każdego. Nic dziwnego – jest przecież na parasolkach, torbach, kubkach, puzzlach und so weiter, że się tak po niemiecku wyrażę. Tymczasem na przeciwległej ścianie wisi sobie portret Fritzy Riedler – wcale nie gorszy (a może lepszy, bo jeszcze niesprowadzony do ozdoby piórnika i pudełka zapałek) obraz Klimta, na który niewielu zwraca uwagę. Można swobodnie fotografować, można nawet w miarę swobodnie popatrzeć.
Podobnie z katedrą – tłumy turystów, bilety na wieżę, sprzedawcy biletów na Mozartowskie koncerty. A kilkaset metrów dalej przepiękny kościół jezuitów, do którego wchodzimy późnym wieczorem i w którym jesteśmy jedynymi ludźmi. Jest prawie ciemno, palą się tylko małe lampki, wnętrze emanuje spokojem. Przepych barokowych złoceń i marmurów drzemie w półmroku. Nie widać iluzjonistycznych fresków autorstwa Andrei Pozzo, symulujących nieistniejące elementy architektoniczne, tak by wywołać złudzenie przestrzennej głębi. (Potem wyczytałem, że ta barokowa technika nazywa się kwadratura – zupełnie jak seria poetycka, którą redaguję). Widać za to bogato rzeźbioną ambonę, widać skręcone kolumny, widać monumentalne organy. Cieszę się, że tam trafiłem, że skręciliśmy w boczną uliczkę.
W ogóle to ciągnie mnie w zaułki, na przedmieścia mnie ciągnie, w rejony zwykłego życia. Pół dnia poświęciłem na zwiedzanie peryferyjnych osiedli. Kupiłem sobie dwudniową migawkę na całą komunikację i jeździłem przypadkowymi liniami aż do końca. Wysiadałem na pętli, oglądałem domki, osiedlowe sklepiki, parkingi i skwerki. Potem wracałem albo przesiadałem się na inny autobus – miałem w miarę dokładną mapę wszystkich linii. Ona zawsze pomaga zrozumieć miasto – jego rytm, strukturę. Ludzie czekający na przystanku (na peronie metra) to jedna z najwyrazistszych scen rodzajowych naszej epoki, metafora nerwowego rozedrgania współczesności. Aż dziw bierze, że nie powstał jeszcze taki motyw w malarstwie. A potem wsiadamy i oglądamy sobie film „Wiedeń z okna autobusu”, nie tracąc z oczu ludzi moszczących się w swoich lekturach albo w zaciszu swoich słuchawkowych światów.
Ostatniego dnia rano wziąłem dwie torby butelek i ruszyłem na poszukiwania. Butelki zebrały się podczas trzech nocnych posiedzeń, degustacji nie tyle austriackich, co dostępnych w wiedeńskich marketach win. Przed wyjazdem wypadało posprzątać zgodnie z regułami, więc próbowałem wyśledzić pojemniki do selektywnej zbiórki odpadów. Weisglass i Buntglass – takich napisów szukałem na wiedeńskich ulicach. I znów instynkt powiódł mnie na przedmieścia. Śródmiejskie kamienice mają zapewne kontenery na zamkniętych podwórzach, ale w dzielnicy jednorodzinnych domków znalazłem pojemniki ogólnodostępne. To był akurat czas porannego joggingu dla sporej grupy wiedeńczyków. Oni biegali, a ja wrzucałem do dziury butelki. Weisglass na lewo, Buntglass na prawo. A potem torby do pojemnika Altpapier.
W drodze powrotnej spotkałem pana z kontrabasem. Za chwilę przecięła mi drogę dystyngowana dama z altówką. Zaintrygowany, poszedłem w tę samą stronę. Okazało się, że to członkowie jakiegoś towarzystwa muzycznego, którzy mieli wystąpić podczas uroczystej mszy w osiedlowym kościele. Jubileusz parafii, a na nim wykonanie „Mszy C-Dur na głosy solowe, chór, orkiestrę i organy” Antona Diabellego. Znaliście takiego kompozytora? Ja sobie trochę posłuchałem. Ciekawa muzyka, naprawdę dobrze wykonana. O poranku 1 maja. Dobrze czasem skręcić w boczną uliczkę. A co z torcikiem? Przed Café Sacher stała kolejka. Ale tuż obok całkiem pusty Salon Sacher czekał na klientów. Kawa i ciastka chyba tak samo dobre (ta sama firma), wystrój elegancki, ceny do przyjęcia. Po wizycie w Operze Wiedeńskiej – jak znalazł. Albo zamiast – gdy spektakl jest już wyprzedany.