Na oceanie wysyp wysp. Małych i dużych, ludnych i bezludnych. A między nimi gigantyczna wyspa dryfującego plastiku. Wysypka na skórze oceanu. Tu nie pomogą działania kosmetyczne, tu trzeba lekarza. I oto czytam o australijskiej firmie kosmetycznej, która postanowiła 100% opakowań swoich produktów wytwarzać z plastiku odzyskanego z oceanów. Te wszystkie słoiczki, buteleczki, dozowniki – wszystko będzie z odzysku. Już nie tylko składniki kosmetyków, ale i ich opakowania będą eko. Tylko przyklasnąć i polecać do naśladowania. I przyznać medal.
Odwracamy jednak medal na drugą stronę i co widzimy? Cenę. Opakowanie w ten sposób wyprodukowane będzie 5 razy droższe. No trudno – przeżyjemy, ostatecznie australijskich kosmetyków nie kupujemy zbyt często. A ekskluzywnych australijskich kosmetyków nie kupujemy prawie wcale. Patrzę sobie w cennik wysyłkowej sprzedaży i widzę odżywkę do włosów zniszczonych za 472, 95 zł. Myślę, że opakowanie – plastikowa butelka z dozownikiem to akurat te 0,95 zł. No dobra – niech będzie, że z nadrukami, pudełeczkiem i folijką 2 złote. Po przejściu na plastik oceaniczny – dycha. Czy klient odczuje zmianę? Ale gdyby w ślady australijskiej firmy poszli producenci popularnych kosmetyków, proporcje wyglądałyby zupełnie inaczej: krem za 5 złotych nagle kosztowałby dwa razy tyle.
Tak więc panie, które swoimi SUV-ami jadą rano na radiofrekwencję mikroigłową albo inny peeling kawitacyjny i dla lepszego efektu upiększania kupują sobie w salonie jakieś kosmetyki do pielęgnacji domowej, poczują się lepiej. Ich odżywka w butelce z oceanicznego plastiku stanie w łazience na honorowym miejscu. Przy każdym użyciu będzie uspokajać sumienie właścicielki, która odżywiając włosy, zrobi także coś dla planety. Za to pani kupująca najtańszy krem do popękanych od pracy fizycznej dłoni na ekologiczny dyplom nie ma szans. Może najwyżej zużyte pudełeczko wrzucić do odpowiedniego kosza i liczyć, że ktoś je jeszcze przetworzy. Segregować, segregować jest dosko…
nale.
To teraz coś dla panów (o panach) w gustownych żółtych kamizelkach. Panowie protestowali, bo władze chciały opodatkować olej napędowy – paliwo dla złego smoka o imieniu Diesel. Władze w sąsiedniej krainie chciały nawet zakazać wyprowadzania smoków w miastach – niech zatruwające powietrze mechaniczne potwory pasą się z dala od centrum. Inaczej nie będzie czym oddychać. Logiczne. Niby logiczne i ekologiczne, ale zależy, jak liczyć. Bo jak się policzy wszystkie za i przeciw, to różnie wychodzi. Do końca nie wiadomo, gdzie smok, a gdzie królewna. Izolda o białych dłoniach może się okazać Izoldą o dłoniach czerwonych.
Na przykład naukowcy obliczyli, że samochody elektryczne trują jednak więcej, bo choć z rury wydechowej nic nie leci, to przecież prąd trzeba jakoś wytworzyć. W dodatku więcej energii i materiałów wymaga produkcja samego pojazdu. Naukowcy to w ogóle ciekawa grupa. Potrafią wszystko obliczyć, potrafią wynaleźć wszystko – na przykład azbest, plastik, DDT i lodówki na freon. Tak, to wszystko ktoś kiedyś wynalazł. A potem się okazało, że jednak nie do końca o to chodziło (wtedy naukowcy zaczynają bić na alarm, a nawet znajdować metody naprawy sytuacji). Jasne, każdy może się pomylić. Bez prób i błędów nie byłoby postępu. Problem jednak w tym, że o ile na rozwijanie nowych pomysłów pieniądze jakoś się znajdują, to na likwidację skutków już nie bardzo. Fabryka azbestu? Bardzo proszę. Likwidacja dachów z eternitu? To skomplikowane. Zawalić świat plastikiem? Żaden problem. Oczyścić z plastiku oceany? Zostawmy to producentom ekologicznych bransoletek i ekskluzywnych kosmetyków.
Każdy chce być fajny, ale nie każdemu się udaje. Mimo drogich odżywek włosy nadal wyglądają na zniszczone, a brudnego oceanu nie ma już w czym umyć. Żyjemy na antypodach, w archipelagach wysp plastiku. A te słowa cóż mogą, cóż mogą, książę…