Znacie zapewne to przyjemne uczucie, kiedy wasz ulubiony autor wydaje nową książkę. Są tacy, co czekają na Houellbecqa, są tacy, co wyczekują Myśliwskiego albo książek Olgi Tokarczuk. Ja wyczekuję na Kroha. Antoni Kroh to człowiek orkiestra. Człowiek renesansu. Dla niektórych – człowiek legenda. Dla Łemków na przykład. Był organizatorem pierwszej w Polsce wystawy łemkowskiej, na której opowiedziano historię wygonionego z Bieszczad narodu, pokazano dramat akcji „Wisła” i relikty łemkowskiej kultury. I to za środkowego PRL. Za tę wystawę Łemkowie kochają Antoniego Kroha do dziś. Ale przede wszystkim Kroh jest etnografem. I tropicielem zapomnianej i pomijanej etnografii. Warszawiak, wychowany od dzieciństwa w Bukowinie Tatrzańskiej, pracował w Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem i Muzeum Okręgowym w Nowym Sączu. Wgryzł się na wskroś w kulturę tamtych okolic. Wgryzł się i tam już został.
Pisze barwnie, dowcipnie, z fantastycznym biglem i ironią. Przy tym lubi wsadzać kije w mrowiska. A nawet w szprychy. Zwłaszcza jeśli są to szprychy różnych historycznych kół toczących się po wytartych do cna koleinach oficjalnych narracji i jedynie słusznych interpretacji. Kroh nie boi się też śmiać sam z siebie, bo przecież w niektórych miejscach sam napędzał owe koła w koleinach – jako etnograf wyszukiwał, opiniował i analizował ludowych twórców. Organizował wystawy, stypendia i dotacje. Rozterkom analizy ludowości poświęcona jest książka Wesołego alleluja, Polsko Ludowa, w której Kroh daje obraz splątanego węzła wiejskiej twórczości i miastowego chciejstwa, oficjalnej propagandy i oddolnych spontanicznych działań, prostego życia zmieszanego z cepelią, odruchów serca i świątków trzaskanych na zamówienia państwowe. Fascynujące! A jak opisane! Antoni Kroh wzorem ukochanego Jarosława Haška lubi wśród anegdot i ironicznie zjadliwych komentarzy przemycić rzeczy fundamentalnie ważne – tyczące tożsamości albo zachowania ludzkich odruchów w nieludzkich czasach.
W tym roku wyszło opus magnum Antoniego Kroha. Pisane i kompletowane przez wiele lat wraz z Barbarą Magierową dzieło, w kilku jego książkach już zapowiadane, pod różnymi tytułami. Ostateczny brzmi: Z polskiego na nasze. Prywatny leksykon współczesnej polszczyzny.
W polskiej tradycji literackiej, niemal aż do naszych czasów, język pisany znacznie różnił się od mówionego. Całe obszary tego ostatniego „nie nadawały się do druku”, więc ginęły dla następnych pokoleń, skoro tylko środowisko, które je stworzyło, rozpadło się lub uległo przeobrażeniom. Nie odtworzymy gwary środowiskowej bojowców PPS sprzed pierwszej wojny, organiczników wielkopolskich ani legionistów I Brygady. Pozostały okruchy, zanotowane przypadkowo, na przykład słowo „cekamenda” na c.k. Komendę Legionów, z którą Piłsudski często miewał na pieńku (…). Czasem dziadek powiedział coś przypadkiem, na przykład mój dziadek, wspominając carskie czasy w Warszawie, odruchowo przywołał wieszyk o nowo przybyłym gubernatorze:
Co pan sądzisz o Kellerze?/ Ona daje, a on bierze./ Mów wyraźniej, pan dobrodziej./ Ona kurwa, a on złodziej
Miałem wówczas czternaście lat. Cóż, zapamiętałem wierszyk dziadka jedynie ze względu na to brzydkie słowo. Słuchajcie swoich dziadków, póki żyją!
Cegła! I to jaka! Jest to wielki cegłowaty leksykon, subiektywnie ujęty od 1945 roku do dzisiaj. Gigant-zbiór powiedzonek, zwrotów, grepsów, słownych zbitek, jednozdaniowych dowcipów i fraz, żywych w swoich czasach, a dzisiaj przez młodsze pokolenia zupełnie zapomnianych. Gigantyczna księga i gigantyczna praca zbieracza, prowadzona jeszcze przez mamę autora od lat czterdziestych i kontynuowana chwalebnie dalej. Przeczytałem ów leksykon, stworzony z cytatów, przemówień, zasłyszanej mowy ulicznej, żargonu lekarskiego i prawniczego, nowomowy partyjnej, ubeckiej, solidarnościowej, zwrotów z reklam i filmów, które przeszły do mowy potocznej i z dowcipów taksówkarskich. Jest tam wszystko z wszystkich branż.
Pierwsze pytanie jakie się nasuwa: czy jest możliwe stworzenie pełnego zbioru takich powiedzonek i to z tak obszernych czasów? Drugie pytanie: czy czytanie tej księgi nie będzie czymś w rodzaju studiowania książki telefonicznej? Trzecie pytanie: Czy w takim leksykonie będzie w ogóle miejsce na przemycenie owego charakterystycznego stylu autora?
Odpowiedzi: 1) niestety nie, 2) okazuje się że zupełnie nie, 3) oj tak!
Z niepełności owego gigantycznego zestawienia tłumaczy się Antoni Kroh w przedmowie, z resztą sam tytuł z owym „prywatnym leksykonem” zdaje się objaśniać zamiary:
Dlaczego w leksykonie pominięto to, owo i tamto? Najuprzejmiej zwracam uwagę, że publikacja, którą Czytelnik ma przed sobą, to niecałe dziesięć procent materiału zebranego na fiszkach i w komputerze. (…) Więc niczym bohater powieści Juliusa Verne’a, robiłem, co mogłem, by przelecieć balonem tuż nad łańcuchem górskim; wyrzuciłem ów ładunek, aby balon się wzniósł i publikacja się ukazała. Ale wciąż pracuję nad całością leksykonu, choć, z natury rzeczy znacznie wolniej. Następcy mają wypracowaną metodę, która się sprawdziła i sporo materiału, który czeka. Doczeka się, nie w tej, to w innej formie, nie ma obawy. Spisane będą czyny i rozmowy.
Podczas pracy nad książką zmarła niestety współautorka – Barbara Magierowa, wieloletnia przyjaciółka Antoniego Kroha, z którą organizował wszystkie swoje wystawy, między innymi ową łemkowską, a także równie znaną Duchy epoki, czyli pierwsza wojna światowa trwa do dziś. Kroh kończył więc swoje podziwu godne przedsięwzięcie sam.
Przeczytałem owe 878 stron. Nie wiem, ile ma haseł. Grube tysiące chyba. Po drodze człowiek wsiąka. Leci po kolei. Hasła, znane z książek, z opowieści Dziadka i Taty, potem i znane z pamięci. Grepsy, powiedzonka, ludowe mądrości w odpowiedzi na stalinowską nowomowę, świdrująco celne. Krótkie dowcipy. Pieprzne. Wiele razy roześmiałem się w głos, czytając owe hasła i objaśnienia do nich. W przedmowie autorzy piszą:
Odrzuciliśmy – to było od początku absolutnie oczywiste – autocenzurę obyczajową, polityczną, religijną, narodową bądź jakąkolwiek inną. Nie mieliśmy zamiaru czegokolwiek zalecać, ani tępić, nasz zbiór to nie deklaracja polityczna czy światopoglądowa. Ważne było jedynie to, że jakieś słowo czy wyrażenie narodziło się i było w użyciu w konkretnym kontekście (…).
Wołciel z kością
„Wołciel z kością” to nowy gatunek zoologiczny, znany w naszym kraju od sześciu lat. Zwierzę to ma również dziób i skrzydła, gdyż kurczak też do tej rasy się zalicza. Do wołciela należy również mortadela. [Termin z kartek żywnościowych na mięso]
Klasa robotnicza pije koniak ustami swych przedstawicieli
Niech promieniuje przyjaźń polsko-radziecka [Zasłyszane po awarii w Czarnobylu]
Książka skarg i wniosków
Z książki skarg i wniosków. Skarga z 1985 roku: Proszę o wyjaśnienie, z jakiego artykułu nie wolno klientowi czytać książki skarg i wniosków – Boniecki. Dopisek kierowniczki: Nie trzeba żadnego artykułu, żeby wiedzieć, że tu nie biblioteka.
O ile naczelnik nie postanowi inaczej
Jak naczelnik więzienia wzywał mnie i mówił: Frasyniuk, co wy tutaj, regulaminu nie znacie, to odpowiadałem: Panie naczelniku, znam ostatni punkt, najważniejszy – „o ile naczelnik nie postanowi inaczej”. Z którego wynika, że może pan wsadzić mnie do izolatki i odebrać spacer albo nie. To po chuj mam czytać pozostałe artykuły?
Benzyna lecznicza
Sprzedawana lekarzom poza reglamentacją jako łapówka za zwolnienia. (1987)
Dyżurny robotnik
TV postanowiła zrobić wywiad z robotnikiem z Pafawagu. Przywieziono więc „dyżurnego robotnika” – przebrano, ucharakteryzowano i włączono kamerę. Wszystko działo się na oczach zdumionej załogi. (1984)
Zaczynamy leksykon od świeżego powojnia. Władza ludowa dopiero osadza się na swoich stołkach, organizuje i konstytuuje. Szaber, ziemie odzyskane, Pekawuen, lubelszczyki, sanacyjny bękart. Już niedługo później: „Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. Czytamy śmiechostki, wierszyki kontra-władza, śmiejemy się do rozpuku, z niemym podziwem zgłębiamy odwracanie kota ogonem, jakie serwuje w przemówieniach nowa władza. Po krótkiej chwili jednak śmiech coraz bardziej tężeje na ustach, czoło się zachmurza. No nie są takie wesołe te hasła.
Kontrpochód
Zwalniam Obywatela z pracy (…) z dniem 30 VI 1985(…). W dniu 1 maja br. w czasie pochodu demonstracyjnie szedł Obywatel chodnikiem w przeciwną stronę, co miało stwarzać namiastkę protestu i kontrpochodu 1-majowego (…). Fakty wymienione świadczą o negatywnym stosunku Obywatela do partii, rządu i systemu społeczno politycznego w Polsce i naruszeniu obowiązków określonych w art. 6 Karty Nauczyciela.
Dostawy obowiązkowe (też: przymusowe)
W lipcu 1951 roku rządzący przywrócili (zniesione w 1946 r) „obowiązkowe dostawy” żywności na rzecz państwa (przy czym ceny za te dostawy nie pokrywały kosztów produkcji), co doprowadziło najwydajniejsze gospodarstwa niemal do ruiny. Między 1952 a 1955 r. z powodu niewywiązywania się z dostaw ukarano grzywną lub więzieniem 500 tysięcy rolników.
Kontyngent
Pojechałem kiedyś z wujkiem, Panie świeć nad jego duszą, do punktu skupu, oddać kontyngent. W zasadzie nazywało się to obowiązkowymi dostawami, ale wszyscy chłopi uparcie używali okupacyjnego terminu.
Dopiero po tych krótkich notatkach u Kroha uświadomiłem sobie fakt – to nie komuniści wprowadzili obowiązkowe dostawy! Oni tylko kontynuowali działania hitlerowskich okupantów, stosując rabunkową gospodarkę na polskiej wsi. Tak jak przejęli bez pardonu siedziby Gestapo i zainstalowali tam Urzędy Bezpieczeństwa.
Czytamy. A dalej już za chwilę:
Domiar wstecz
W Łodzi miał przędzalnię, hurtownię tkanin, firmę Modne Tkaniny. W 1947 roku Hilary Minc w ramach tzw. bitwy o handel firmy takie upaństwowił i nakazem płacenia tzw. domiarów wstecz, do 1945 roku, doprowadził do bankructwa ich właścicieli.
O domiarach, które zniszczyły biznes znanych łódzkich restauratorów, przodków mojej Szanownej Współfabrykantki, już pisałem – TUTAJ. Teraz napiszę o moim Szanownym Dziadku, wykształconym drogiście (nie od dróg, tylko od drogerii), który tuż po wojnie przeniósł się z Ozorkowa do Łodzi i założył w 1945 roku firmę kosmetyczną „Cordel”. Do dzisiaj na strychu walają się grube kartoniki „Cordel – Kremy, pudry, emalie”, a na komodzie stoi szklana płytka z rysunkiem. Ta szklana płytka, siedem na siedem centymetrów, to slajd do wyświetlania w kinie, jako reklama przed seansem. Słońce rozjaśnia się na nim nad głową kruczowłosej dziewoi, a napisy głoszą: „Zima się zbliża, czas już używać Krem Lanolinowy Cordel. Do nabycia w składach aptecznych i perfumeriach” (trochę niegramatycznie, zdaje się). Dziadek zainwestował wszystkie pieniądze w swoją firmę, zatrudnił kilka osób i interes rozkręcił się aż miło. Na rok. Po roku przyszły domiary w takiej wysokości, że nie starczyło sprzedać wszystkie urządzenia, komponenty i lokal firmowy, ul Nowomiejska 6. Grube kwoty należało płacić również z późniejszej pensji Dziadka, który z trudem dostał jakiś biedny angaż w Zarządzie Aptek. W tużpowojennym czasie Dziadkowie zbudowali dom, w którym dzisiaj mieszkamy. Nie wiedziałem do niedawna, że Dziadek po domiarach dostał takiej paranoi, że przez dwa następne lata rodzina żyła w domu z oknami zabitymi deskami, wymykając się po cichu i udając, że budowa stoi niewykończona – żeby przypadkiem nie zabrali. Prawdopodobnie z tego też powodu dom nie został, aż do moich czasów licealnych, otynkowany. Dopiero teraz kojarzę te fakty.
Książka Antoniego Kroha i Barbary Magierowej pomaga kojarzyć. Zadziwiająco dużo, nawet z czasów obejmowanych mą pamięcią i, wydawało by się, faktów dobrze znanych. Ba! Znanych i lubianych, kultowych nawet. Lata osiemdziesiąte:
Lola
To była bardzo gruba Lola/ Mówiła że chce zmienić świat/ I jeśli mam być szczery/ (A ja od dzisiaj chcę być szczery)/ To był to miły fakt / Jeżeli ma być miło / A tego chyba wszyscy chcą/ To jeśli mam być szczery / (A ja od dzisiaj chcę być szczery) / Potrzeba więcej Lol.” „Lola” to potoczne określenie milicyjnej pałki. We wrocławskim dwutygodniku Międzyszkolnego Komitetu Oporu „Szkoła” napisano o piosence: „utrzymane w konwencji czarnego humoru wyznanie zomowca”.
Nie wiedziałem o tych konotacjach. Być może jestem za młody (to mi się rzadko zdarza). Z lat osiemdziesiątych, skrupulatnie opisanych w leksykonie, przychodzi także głębsze zastanowienie nad innymi kultowymi cytatami. Na przykład wypowiadanymi przez Jerzego Stuhra rozpartego wśród gęstej pary w czajniku: My wiemy, że Polokoktowcy nas nie kochają. Ale my tak długo będziemy ich kochać, aż oni nas wreszcie – pokochają.
Do tej pory myślałem, że to licentia poetica reżysera Machulskiego, ale nie! Zupełnie nie! To cytat, wzięty prosto z życia:
Szerokie poparcie społeczne
Min. Tejchma na spotkaniu z plastykami stwierdził: „Rada Państwa nie chce przedłużać w nieskończoność stanu wojennego, ale władze będą tak długo stosowały ostre restrykcje, dopóki nie uzyskają szerokiego poparcia społecznego”.
Co tak naprawdę dostajemy w Prywatnym Leksykonie współczesnej polszczyzny? Tak naprawdę to dostajemy niezłą lekcję historii. Historii od zaplecza. Nie wprost. Cytat za cytatem, słowo za słowem mamy jak na tacy cały PRL, cały polityczny zaduch socjalizmu, potem czasy zmian, przesilenia, solidarność, stan wojenny, etap kompletnej stagnacji i zwisu, a na końcu młoda demokracja dochodzi do głosu swoimi powiedzonkami i myślowymi skrótami.
W pewien sposób ta opowiadana w półsłówkach historia jest może nawet bardziej dosadna niż ta, o której się czyta w historycznych publikacjach. Bardziej ludzka. Można powiedzieć nawet, że jedyna w swoim rodzaju. „Tumiwisizm”, „czołg pokoju”, „radzieccy Niemcy”, „nie ma szynki, nie ma serka, nie lubimy wujka Gierka, jak zabierze nam pasztecik, podpalimy komitecik”. Żaden historyk tego nie napisze w żadnej poważnej książce. Jedynie Antoniemu Krohowi i Barbarze Magierowej zawdzięczamy to, że charakterystyczne słowa nie ulecą bezpamiętnie.
Odczuwam głód Kroha. Publikuje rzadko. Z tego głodu kupiłem aż sobie książkę z 2007 roku: Praga. Przewodnik wydawnictwa Rewasz. Autor – Antoni Kroh. W Pradze byłem ostatnio mając lat siedem, nic nie pamiętam, za wyjątkiem Mostu Karola, ale mimo to zagłębiłem się w lekturze. Jestem już w połowie i nie zawiodłem się. Na barwność pana Kroha, jego erudycję i jego narracyjne wyczucie można liczyć zawsze.