Monte dei Paschi (dawniej Monte di Pieta) – najstarszy działający nieprzerwanie bank świata, założony w 1472 roku przez władze Sieny. Początkowo udzielał nieoprocentowanych pożyczek, walcząc w ten sposób z lichwą. Kapitał takich dobroczynnych banków brał się z darowizn i spadków. Czyli toskańscy bogacze wpłacali pieniądze do banku w ramach pomocy potrzebującym pożyczki.
Carnegie Hall – tę nazwę dzięki Polskiemu Radiu słyszałem w dzieciństwie wielokrotnie. Ilekroć ktoś w rodzaju Bogusława Kaczyńskiego opowiadał o jakiejś muzycznej gwieździe, zawsze wymieniał nowojorską salę jako synonim prestiżu. Jeśli ktoś tam występował, to znaczy, że warto posłuchać jego nagrań. Carnegie Hall to był dla mnie muzyczny odpowiednik Wembley, synonim sławy, zaklęcie z baśni o wielkich artystach. Syciłem ucho samym brzmieniem nazwy, nie zastanawiając się, co może oznaczać. Hall to hall, ale Carnegie? (Coś tam sobie pewnie wyobrażałem – byłem w wieku, gdy ulica Wersalska kojarzyła mi się z wersalką, a Gruzja z ciężarówkami pełnymi gruzu. Bank kojarzył mi się wtedy z westernem).
Potem oczywiście zrozumiałem, że to był facet, jakiś bogaty przemysłowiec, który na starość chciał zrobić coś pożytecznego – tak sobie myślałem. Ostatnio dowiedziałem się o nim trochę więcej. Otóż Andrew Carnegie zaczynał z naprawdę niskiego pułapu, by koło pięćdziesiątki dojść do majątku wartego (po przeliczeniu) około 300 miliardów dolarów, czyli tyle, ile ma obecna pierwsza trójka (Bezos, Gates, Buffett). A gdy już te niewyobrażalne sumy zebrał, zaczął je rozdawać. Przez 30 lat ufundował 3000 bibliotek publicznych, stypendia dla naukowców, dwa uniwersytety i na dokładkę wspomnianą salę koncertową. Bezwzględnie obchodził się z konkurencją, wyciskał z robotników siódme poty, ale zarobioną kasą umiał się dzielić. No bo po co umierać bogatym? Z drugiej strony – po co tyle pracować, skoro ma się zamiar (prawie) wszystko rozdać?
No właśnie – dla nas, którzy duże bogactwo kojarzymy raczej z wygraną w totolotka, ta protestancka z ducha postawa może dziwić. Pracować wytrwale, dojść do majątku, który potwierdzi słuszność obranej drogi, ale traktować go jak zobowiązanie, by coś zrobić dla innych. Wspomniany Warren Buffett na pozór myśli podobnie. Od kilku lat apeluje, by amerykańskie władze podwyższyły mu podatki. Ostatnio namówił nawet kilkunastu kolegów-miliarderów do napisania otwartego listu w tej sprawie. Musiało to brzmieć mniej więcej tak: Zabierzcie nam trochę forsy, bo jesteśmy już obrzydliwie bogaci i nie wiemy, co z tym bogactwem robić. Dodajmy, że jak na razie państwo nie reaguje, czyli odpowiada: musicie sobie radzić sami, rząd ma ważniejsze sprawy na głowie niż uspokajanie sumień miliarderów.
Dlaczego dzisiejszy Carnegie z dzisiejszym Rockefellerem nie potrafią sami wymyślić jakiegoś charytatywnego przedsięwzięcia? A może wierzą, że państwo lepiej te pieniądze zagospodaruje? Ale przecież to oni najlepiej się znają na biznesie i organizacji (właśnie dlatego są miliarderami), więc każdy szlachetny cel sfinansowaliby sprawniej. Tak myślę. Myślę też, że gdyby łódzki Pałac Poznańskich miał powstać z pieniędzy publicznych, nadal bylibyśmy na etapie przetargu. Dziś Carnegie machnąłby 3000 mediatek, zanim urzędnicy zdążyliby się dogadać co do obsady stanowisk. A jednak Buffett i spółka wolą zapłacić większe podatki. Widzę tylko jedno rozwiązanie zagadki – robią to samo, co rodzice przyznający dzieciom kieszonkowe. Wiedzą, że większość środków zostanie zmarnowana, ale przynajmniej społeczeństwo sobie demokratycznie ułoży listę wydatków. No i będzie równiej, co dla wielu znaczy – sprawiedliwiej.
Zastanawiające: wszyscy zachwalają wyrównywanie dochodów, redystrybucję i obniżenie współczynnika Giniego, ale przy każdej kumulacji ustawiają się w kolejkach pod kolekturami. A przecież trudno o przykład idei bardziej różnicującej dochody niż loterie i gry liczbowe. Wielu przegrywa, by wygrać mógł ktoś. Wygrać i ufundować stypendia artystom? Albo założyć bibliotekę? Albo wyremontować szpital? Albo… Mam jeszcze wiele pomysłów, pozostaje wypełnić jakiś kupon. Mam też pomysły na rozwiązanie problemu amerykańskich miliarderów: może niech każdy płaci tyle procent podatku, ile uważa za słuszne. Trzeba by ustalić tylko jakieś minimum, np. słynne 15%. Jeżeli deklarujesz więcej – mówisz i (nie) masz.