Ancymon, urwis, wisus, gagatek, nicpoń, huncwot, urwipołeć – ciekawe słowa, prawda? Lubimy takie określenia, tęsknimy za małymi łobuziakami. Chciałoby się, żeby chłopak po drzewach chodził, piłkę kopał (niechby nawet jakąś szybę wybił), scyzorykiem wycinał na ławce serce i jakoś tam je podpisywał. Im bardziej dzieciaki do komputerów przylepione, przygarbione i niesamodzielne, tym bardziej by się chciało spotkać klasycznego urwisa, ancymonka. Niech będzie żywiołowy, spontaniczny, niech będzie nawet pyskaty, byle nie te ciepłe kluchy bez smaku… Takie narzekania dorosłych, tęsknoty podlane sosem o nazwie „Za moich czasów”. To gęsty, słodko-gorzki w smaku sos, którym niektórzy polewają wszystkie możliwe potrawy, taka maggi (ich) dzieciństwa.
Lubicie ancymonków i urwipołciów? Z jednej strony my, dorośli, ich lubimy, z drugiej – trochę nas jednak denerwują. A z trzeciej strony czujemy strach o dzieci. Niby chcemy, by chodziły po drzewach, ale boimy się, by nie spadły, niby chcemy ich samodzielności, ale co chwila dzwonimy i sprawdzamy, czy wszystko w porządku. Zjawisko nasila się, gdy zamiast rodziców do gry wchodzą dziadkowie, sprawujący opiekę nad dzieckiem w ramach dyżuru albo wakacji. Wyobrażacie sobie współczesnego dziadka, który pozwala wnukowi chodzić po drzewach? A GDYBY (ten wnuk) ZŁAMAŁ NOGĘ?! Rodzice (wnuka), czyli dzieci (dziadka) nie byliby zachwyceni. No to może już lepiej zostańmy przy wymyślonej przeze mnie grze „Huncwot 2.0” – pierwszoosobowej grze komputerowej, w której gracz wspina się na drzewa i przeskakuje płoty. Albo…
Kompromisowym wyjściem z sytuacji jest figloraj, taka sala zabaw, gdzie figlować można bezpiecznie i pod kontrolą. Dzieci mogą się wyszaleć, ale nic złego im się nie stanie. Dorośli, którzy chętnie płacą za takie połączenie, mogą się przyglądać i wspominać, a raczej wypominać, że w czasach ich dzieciństwa takiego czegoś nie było. Owszem, wesołe miasteczka były, place zabaw były, odpusty z watą i obwarzankami były, nawet strzelnice były – ale figloraj? Tego jeszcze nie było! No to zapraszamy – właśnie w Nowej Gdyni otwarto „Ancymondo”, figloraj nad figlorajami. Przyznaję: nie jestem specjalistą od opisywania zjeżdżalni, wspinaczkowych konstrukcji i huśtawek. Nie będę się też starał oddać słowami uroku pań animatorek, które opiekują się dziećmi. Zajmę się za to analizą nazwy tego miejsca.
Marketing nazw to obecnie kluczowa sprawa. Minęły już czasy, gdy swoją firmę mogłem nazwać Piotrex albo Groblex, gdy sala zabaw miała szyld „Sala zabaw”, a szczytem kreatywności było nazwania pizzerii „Italia”. Dziś nazwa musi być oryginalna, ale nie pretensjonalna, najlepiej oparta na grze słów. No i powinna mówić, o co w tym interesie chodzi. „Ancymondo” tak właśnie działa – połączenie ancymona z włoskim słowem mondo opisuje i lekko intryguje, przynosząc jednocześnie skojarzenia z aplikacją endomondo. Tak jakby chodziło o aplikację liczącą fikołki i mierzącą liczbę radosnych okrzyków. Poza tym ancymon to anagram słowa cynamon, więc dodatkowo kojarzy się z czymś smacznym. A jeśli już mówimy o przestawianiu, to początkowe „ancy” w oczywisty sposób przywołuje określenie „arcy”, pozytywnie całość wartościując. Szkoda, że to nie ja wymyśliłem.
Właściwie to chciałbym zostać wymyślaczem nazw dla firm. Ktoś, kto otwiera interes, a nie ma dobrej nazwy, zgłaszałby się do mnie i za niewielką (w moim odczuciu), a wielką (w jego odczuciu) opłatą dostawałby dwie-trzy propozycje. Firmę cateringową nazwałbym „Przyślijcie posiłki”, sklep z nabiałem „Ser-duszko!”, a firmę dekarską „Równo nad sufitem”. W razie czego proszę się zgłaszać.